Za
oknem szaruga jesienna. Czyli wymarzona pogoda do pisania o letnich
wędrówkach w słońcu.
Dzisiaj
i jutro zamieszczam posty o pierwszym dniu (02-06-2015) pobytu na
górze 686 Pod Wierchem. Namiot znajdował się może dwa
kilometry w linii prostej od triangula na Chryszczatej.
Wszystko,
co wydarza się po raz pierwszy, jest nowe, dziewicze, mocno wpisuje
się w pamięć. To nie ulega kwestii.
Pierwszy dzień w nowym działaniu zapamiętuje się bardzo dobrze.
Czy
zastanawiałeś się kiedyś, czytelniku, co by się stało, jakby to
było, gdybyś każdy dzień zaczynał jako ostatni w twoim życiu?
Smutek?
Tylko wtedy, gdy człowiek boi się śmierci. Ale ok. Boisz się
śmierci i naraz wiesz, że to ostatni dzień i nie ma zmiłuj się.
Nieodwołalnie nadchodzi ten ostatni dzień. Nie tracisz wtedy czasu
na pierdoły, na dzielenie włosa na czworo, lub osiem, wcale się nie starasz zapamiętać jak najwięcej – po prostu zapamiętujesz, wpadasz w uważność.
Wpadasz
w to sławne Tu i Teraz.
Zapamiętujesz
o wiele więcej szczegółów niż „normalnie”. Dlatego ten pierwszy dzień jest taki długi, wydaje się, że on trwa o wiele dłużej niż zwykle. Daje o sobie znać względność czasu.
Na
każdym kroku dosłownie, wyłazi z ziemi historia w postaci amunicji
z czasu walk Powstańców UPA 1945 – 1947. Ta historia nie tylko wyje, jak mawia Stały Bywalec z bloga bieszczadzkieforum, ale także włazi do ręki.
Jestem przecież
w bezpośredniej bliskości Chryszczatej, terenu działania
legendarnego sotennego Chrina – Stepana Stebelskiego.
W
najbliższej okolicy widać kilka stanowisk dla karabinów
maszynowych. Stanowiska są umieszczone idealnie, nic dziwnego, że
wojsko polskie ponosiło tu tak wielkie straty. Okop główny na
samej górze już zniknął, został splantowany wraz z całym
wierzchołkiem przez prywatnego właściciela terenu.
Ostał
ci się jeno krzyż.....
Czy
artystyczna dusza, może zachwycać się pociskami karabinowymi, jako nosicielami śmierci?
Wszystko
można, aby z ostrożna......
Ten
zielonkawy odcień patyny na mosiężnych łuskach jest fascynujący.
Nie
spotkałem się z takim kolorem skorodowanej amunicji, ani w Chotomowie pod Warszawą (Stalin zatrzymał front rosyjski na Wiśle, na kilka miesięcy, czekając aż Powstanie Warszawskie padnie) ani na Wyspie Sobieszewskiej. Wszędzie poza Bieszczadami, amunicja leżąca tam w ziemi, jest dziś, po siedemdziesięciu latach, zwykle bardzo mocno zardzewiała.
A tu zdarzają się łuski i pociski, które mają także przebłyski
czystego mosiądzu. Świecą złotym kolorem. To najlepiej dało się
zobaczyć na łuskach ze Szczyciska,
skąd UPA strzelała
(skutecznie) do polskich samolotów PO – 2
(PO-2 nazywano kukuruźnikiem) z działka przeciwlotniczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz