wtorek, 14 kwietnia 2020

Ziewanie


Po zejściu do Smereka i drobnym uzupełnieniu żywności, noc spędziłem nieco wyżej na znajomym wyrębie. Całą noc padało rzęsiście. Raniutko zszedłem do szosy i w oczekiwaniu na autobus załapałem się na autostop. Z małżeństwem, które mnie podwiozło, wylądowaliśmy wspólnie w karczmie Pod Kudłatym Aniołem – Cisna. Tu śniadanie i pożegnałem miłych znajomych. Kierunek – przełęcz Żebrak przez Wołosań.

Upał. 
Szedłem niespiesznie, był popas jagodowy, dlatego na przełęczy znalazłem się już późnym popołudniem. Zachmurzyło się. Było gorąco i parno. Od jakiegoś czasu mruczała burza. Przyspieszyłem marsz, co było tym łatwiejsze, że teraz było w dól. 
Burza nadchodziła z zachodu od strony Łupkowa. U podnóża znajomej góry 686 nabrałem butelkę wody i zziajany, oblany potem, dobiegłem do miejsca biwakowego w chwili, gdy już zawiewał sławny bieszczadzki wiatr przedburzowy. 
Namiot stanął w rekordowym tempie – jeszcze tylko przycisnąć kamieniami szpilki, a tu grzmot za grzmotem i już pada, jeszcze wrzucić plecak i skok do namiotu! Ostatni moment! Lunęła ściana wody.
Nie zapalałem latarki, bo ciemności, które zapadły, dostatecznie rozświetlały błyskawice.
Waliło koncertowo.                                                                            
- Która to jest z kolei moja bieszczadzka namiotowa burza? - pomyślałem, a zmęczenie parowało uszami. Krótko mościłem się w śpiworze, próbując ustalić uszami kierunek przemieszczania się burzy, jednak sen przypłynął natychmiast.

Deszcz ustał dopiero nad ranem. Nie chciało się wstawać - leżałem wyspany bosko, czekając aż wzbierające siki zmuszą mnie do wyjścia na mokry świat. Wreszcie musiałem wyjść.




Mokro,mokro. Mgły się ścielą, świat wokół ocieka wodą, a ja potrzebuję do autobusu w Baligrodzie, bo jutro mam kolejny, tym razem docelowy autobus Polańczyk – Warszawa.                                          
Owszem, nawet przez jakiś czas, gotując jedzenie (kasza gryczana, kostka rosołowa, borowik ceglastopory - one rosną tu na wyciągnięcie ręki) brałem pod uwagę przemarsz do Polańczyka przez Bereźnicę, ale to dobre 40 km. a wczorajsza droga z Cisnej dalej nie chciała mi wyjść z nóg.
Hen wysoko nad głową  rozległ się krzyk orła. Złapało mnie ziewanie, a jak się okazało, nie tylko mnie. 


Na kolejnych zdjęciach znajoma sosna w roku 2018, na drugim z 2019, a pod nią z roku na rok coraz bardziej okazały dziewięćsił bezłodygowy.




Wreszcie mgły się podniosły, słońce podsuszyło namiot, mogłem go spakować. Na chwilę zrobiło pięknie, że ach, ach! Pożegnalne zdjęcia więc i po tej jednej nocy wio w dół.                                                                                                          Garnek jak widać stał tym razem podparty w trzech punktach – dwa kamienie i zgięty drut stalowy, który służył kiedyś cioci do dziergania swetrów.





U podnóża góry mokre zielsko jest wysokie po piersi, dlatego na drogę wychodzę zmoczony dokumentnie. Ale co tam, idzie się. Potok huczy. Tylko przysiadłem zmienić skarpetki. Przy leśniczówce zmieniam następne, a ubranie już wyschło.



Gdy doszedłem do Baligrodu buty mam prawie suche. Widok z baligrodzkiego mostu. Nic dziwnego, że tyle wody, trzy ostatnie noce padało, a teraz też od Cisnej grzmi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz