środa, 7 stycznia 2015

Grudzień - Łemkowyna

  
W takim stanie został stół po 20-leciu Kołyby. I na taki stan spadł pierwszy śnieg. Leży tu tabliczka z adresem grzyba, wypisana przez Staszka.
   


Na ławce w domu rozłożone plakietki Henryka. Na zdjęciu tylko drobna część zbioru.
      


Jedziemy. Niestety nie kolejką. Widać znany profil. Ilu pasażerów? Kto zgadnie?

Pojechaliśmy z Henrykiem Bieszczadnikiem do Nowego Łupkowa. Być może, żeby coś zjeść. Ale nie dało się tam zjeść. Wszystko zamknięte, chociaż to nie był 8 marca - dzień kobiet. Od czasów Stachury - 40 lat minęło, a tu się nic nie zmieniło. Może to i dobrze? 
Po Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Nowym Łupkowie tyle zostało.
   


Idąc przedwojennym nasypem kolejki leśnej bieszczadzkiej czułem się dobrze.( w jednym słowie ) A w dwóch słowach?
Bardzo dobrze! Czułem się bardzo dobrze, bo niewiele myślałem (chociaż miałem czas). Robiłem zdjęcia po prostu.
Taki trzygodzinny spacer. Pogoda jak na grudzień – niezła. Temperatura dziecinna, może minus jeden, nie to co teraz.
I widoki niezłe.
  



I tropy można było czytać jak z książki.
  


I była w domu zupa grochowa taka gęsta, że łyżka w niej stanęła (i stała) .
I było ciepło,  bardzo miło, oraz niezwykle przyjemnie.
   


Dalej to Stachurze oddam głos, jak on jechał kiedyś do Nowego Łupkowa.

Śnieg, którego końca nie było widać, przestał sypać następnego dnia i pojechaliśmy z miejscowości Majdan, którą Junior nazwał Dawson, przez bieszczadzkie Terytorium Jukonu do Nowego Łupkowa.

Bieszczadzka kolejka.

Jechaliśmy ciuchcią leśną dokładnie wyładowaną olbrzymami buków, dębów, jodeł i świerków i z jednym osobowym wagonikiem na samym końcu składu. W wagoniku był piecyk typu koza, jak to bywa, w którym wesoło buzował ogień. Po tym, jak regulaminowo spisał nas z dokumentów wopista pełniący chyba codzienną służbę w przygranicznej kolejce, dołożyłem węgla do piecyka i usiadłem spokojnie obok na ławce. Zapaliłem papierosa i wyciągnąłem ręce w stronę ciepłego kręgu powietrza, falującego wokół rozgrzanej blachy. Drugą i ostatnią rękawiczkę posiałem na Łopienniku.

Fauna, flora i pieniężna ludzi zmora.

Czy można być niezawodnym?

Że wszystko jest jak sen, jak sen;
Że wszyscy są zawodni, to wiem, to wiem.

Ech, niezawodna, ech niezawodny! Więc czy można być niezawodnym. Nie można chyba. Tak przypuszczam. Nie wiem. To, co na pewno wiem, że można, to być mnie zawodnym. Santa Polonia, jak ciężko jest być trochę mniej zawodnym od innych zawodników i zawodniczek. Tak ciężko, że co jakiś czas trzeba szukać ustronia, odludzia, z dala od tłumnych boisk, chwytać mocno głowę rękami i jęczeć cicho: Santa Polonia, jak ciężko, jak ciężko jest być panem samego siebie.
     W przygranicznej Balnicy do długiego składu kolejki leśnej dotoczono cztery lory wyładowane olbrzymimi pniami drzew, a do osobowego wagoniku na końcu tego całego taboru wsiadło czterdziestu robotników (nie rozbójników!) z utensyliami w rękach, otupując na stopniach buty ze śniegu, w którym tonął cały tutejszy bieszczadzki świat. Ci, co się usadowili, co siedli na ławach, od razu, bez ceregieli przystąpili do zechcyka, czyli 66. Pozo-stali to na dwóch nogach, to na jednej, to na drugiej. Wszyscy, ja z Juniorem też okropnie kopciliśmy papierosy.
       - Śnieg jest, ale mrozu nie ma. I to już piąta taka zima
jest. To nie zima.
      -To wszystko od czasu, jak zrobili zalew w Solinie. To
woda to robi, że tak jest.
     - Nie, to klimat się zmienia.
     - Pisali w gazecie, że w Egipcie spadł śnieg, nie pamiętam już, na jakie miasto, czy na Kair, czy na inne. Wszystko stanęło, cała komunikacja, bo nie przygotowani byli. Kilkaset lat śnieg tam nie padał.
    - Tak, tak. To klimat się zmienia. I tak ma być do 1980 roku. A potem ma przyjść lodowiec.
    - Przyjdzie lodowiec i to będzie nasz pokrowiec – rymnąłem w sam środek rozmowy.
   - Ja tego już nie doczekam – przemówił jeden stary urzędnik, też pasażer. - Do tego czasu, to ja się schowam pod ziemię. Do swoich.
Ciuchcia okrążyła szczyt Matragony, skąd wypływa Osława – rzeka taka jak inne. Ale nie dla każdego. Bo nie jest to rzeka taka jak inne dla tych na przykład, którzy nad jej brzegami się urodzili, albo dla tych, którzy w jej spienionym powodziowym nurcie kogoś bliskiego ( jakby siebie samego) utopionego utracili. Błogosławienie miejsc i lżenie przekleństwami miejsc. Tych samych miejsc. Przez różnych ludzi.
     Ty, dla którego nic nie powinno być obojętne, jeżeli chcesz być podobny do poety, spróbuj połapać się w tym wszystkim. Rozdziel nici, połącz nici, zerwij nici, zwiąż nici, uczyń wszystko, co trzeba, staraj się nie zapomnieć o niczym i spróbuj rozstrzygnąć, jakie jest twoje uczucie, jak mu na imię, i dalej już tego się trzymaj, bo dosyć już chaosu, tej szarpaniny uczuć mieszanych i podzielnych, nie niepodzielnych, bo życie ci przepłynie i ciągle nic nie będziesz wiedział, niczego nie rozstrzygniesz, żyć będziesz niezdecydowanie aż do śmierci niezdecydowanej.

Sunęliśmy przez tonącą w śniegu dolinę Osławy do Maniowa, do Woli Michowej i do Smolnika, gdzie druga kolejka miała ciężko pociągnąć cały tabor, prócz naszego osobowego wagoniku, do tartaku w Rzepedzi.
       Sunęliśmy może 30 km na godzinę, może 20 km na godzinę i absolutnie nie było tego, że – ale wolno jedziemy. Nie było tego, że kogokolwiek ta powolna jazda denerwowała. Bo to nie była w tym układzie jazda powolna. W tym układzie: na wąskich torach, z małym parowozem daleko w awangardzie, a za parowozem – lory, cały długi sznur lor wyładowanych długimi, zwalistymi strzałami drzew, więc w tym układzie wszystkich tych współrzędnych – to była taka jazda, jaka powinna być. Z góry, gdy toczyliśmy się, konduktor i pomocnik maszynisty jeszcze hamowali jazdę ręcznymi hamulcami. I wszystko było w porządku. W innym układzie, o innych współrzędnych, na przykład w samolocie Boeing 707, jest inna jazda. Śniadanie w Warszawie, obiad w Brukseli, podwieczorek w Montrealu, kolacja w mieście Meksyk, jak mi się to zdarzyło jednego dnia pewnego. Czy to jest pośpiech, ta druga jazda? Wyglądałoby na to, że tak, ale nie wiem dokładnie. To jest na pewno inne pokonywanie innych odległości.
       Ja zaś chciałem zauważyć pośpiech. Ten pośpiech pomiędzy ludźmi: cześć, jak się masz?, wszyscy w domu zdrowi?, no, to cześć, muszę lecieć!.
I już pędzi nasz człowiek, a gdyby przystanął i chwilę pomyślał, toby się okazało, że wcale nie musi pędzić, ale pędzi, często sam nie bardzo wie dokąd, wymyślił sobie ten pośpiech, wydaje mu się, że w epoce lotów samolotami ponaddźwiękowymi on już nie może normalnie chodzić tylko szybko musi chodzić albo biec, dał się złapać na ten lep iluzji, na tę nowoczesną muchołapkę „cap-cap”, że na widok przemykających ulicami samochodów, a ulicami nieba samolotów – należy prędzej oddychać, żeby być człowiekiem współczesnym.
      Nawet nie słucha odpowiedzi na przelotnie rzucone znajomemu pytanie: „Jak leci?”.
Na co ja odpowiadam nieraz: „Marnie leci, słabo leci”. Ale to nie dochodzi do uszu pytającego. Dochodzi tylko pozytywna odpowiedź: Dobrze leci. Której ja nie wypowiadałem przecież, bo negatywnie nieraz odpowiadałem: „Jak krew z nosa leci”.
Więc pędzi nasz człowiek, często sam nie bardzo wie gdzie, pośpiesza śpiesznie zarabiać pieniądze, zarabiać pieniądze, zarabiać pieniądze. A z nim, jak gazetowy zwitek pod pachą – całe jego życie zdawkowe.
Jakaś nowa poezja, owszem z tego pośpiechu powstaje: poezja właśnie pośpiechu i życia zdawkowego, ale co to za poezja?
Bardzo taka sobie, rachityczna, anemiczna, tanio-powierzchowna, płasko-lizakowa.         
      Trochę ciekawa, jak prawie wszystko co nowe, ale nie na długo.
Jej ciekawość pośpiesznie się wyczerpuje. A poza tym nie zauważają ofiary pośpiechu tej poezji pośpiechu, bo nie mają na to czasu. Muszą zarabiać pieniądze, zarabiać pieniądze, zarabiać pieniądze. A chociaż duże pieniądze? Skąd! Małe pieniądze. Liliputowe. Summa summarum żałosne sumy. Nie szumne sumy. Ktoś z boku może zauważyć tę poezję pośpiechu i życia zdawkowego, spektator, widz, obserwator przyrody, który ma czas oprzeć się o słup przystanku tramwajowego czy autobusowego i nie wsiada, kiedy zajeżdża jeden, drugi, trzeci wehikuł, tylko patrzy, co się dzieje.
( …..) Lecz idzie o to, żeby ta poezja pośpiechu nie stała się dla świata głównym, a w końcu jedynym pożywieniem.
      Bo jeżeli ta poezja pośpiechu i życia zdawkowego zaczyna się tak zaraźliwie szerzyć i ogólnoświatowo panoszyć, jak to widać prawie co krok, to to zaczyna być groźne.
W Nowym Łupkowie, ciągle na rubieżach polskiej krainy, zamierzaliśmy z Juniorem coś zjeść i coś wypić, ale bar naprzeciwko peronu był zamknięty. Karteczka na drzwiach głosiła: „W dniu 8 marca bar nieczynny z powodu szkolenia GS w Komańczy”.
    W sklepiku, co obok, pani Zosia, młoda przystojna blondynka, oświadczyła mi, że do picia nic nie ma. Wszystko zabrali na Dzień Kobiet. 
Acha, Dzień Kobiet. No tak, Dzień Kobiet, Dzień Dziecka, Dzień Metalowca, Dzień Magazyniera, Dzień Szewca, Dzień Zduna i tak dalej. Niedługo dojdzie do tego, że każdy dzień będzie Dniem Kogoś.
A jeśli dni nie wystarczy? Wtedy przyjdzie kolej na noce: Noc Piekarza, Noc Nocnego Stróża, Noc Nocnego Pisarza....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz