W
takim stanie został stół po 20-leciu Kołyby. I na taki stan spadł
pierwszy śnieg. Leży tu tabliczka z adresem grzyba, wypisana przez
Staszka.
Na
ławce w domu rozłożone plakietki Henryka. Na zdjęciu tylko drobna
część zbioru.
Jedziemy.
Niestety nie kolejką. Widać znany profil. Ilu pasażerów? Kto
zgadnie?
Pojechaliśmy
z Henrykiem Bieszczadnikiem do Nowego Łupkowa. Być może, żeby coś
zjeść. Ale nie dało się tam zjeść. Wszystko zamknięte, chociaż
to nie był 8 marca - dzień kobiet. Od czasów Stachury - 40 lat minęło, a tu się nic nie zmieniło. Może to i dobrze?
Po Państwowym Gospodarstwie
Rolnym w Nowym Łupkowie tyle zostało.
Idąc
przedwojennym nasypem kolejki leśnej bieszczadzkiej czułem się
dobrze.( w jednym słowie ) A w dwóch słowach?
Bardzo
dobrze! Czułem się bardzo dobrze, bo niewiele myślałem (chociaż
miałem czas). Robiłem zdjęcia po prostu.
Taki
trzygodzinny spacer. Pogoda jak na grudzień – niezła. Temperatura
dziecinna, może minus jeden, nie to co teraz.
I
widoki niezłe.
I
tropy można było czytać jak z książki.
I była w domu zupa grochowa taka gęsta, że łyżka w niej stanęła (i stała) .
I
było ciepło, bardzo miło, oraz niezwykle przyjemnie.
Dalej
to Stachurze oddam głos, jak on jechał kiedyś do Nowego Łupkowa.
Śnieg,
którego końca nie było widać, przestał sypać następnego dnia
i pojechaliśmy z miejscowości Majdan, którą Junior nazwał
Dawson, przez bieszczadzkie Terytorium Jukonu do Nowego Łupkowa.
Bieszczadzka
kolejka.
Jechaliśmy
ciuchcią leśną dokładnie wyładowaną olbrzymami buków, dębów,
jodeł i świerków i z jednym osobowym wagonikiem na samym końcu
składu. W wagoniku był piecyk typu koza, jak to bywa, w którym
wesoło buzował ogień. Po tym, jak regulaminowo spisał nas z
dokumentów wopista pełniący chyba codzienną służbę w
przygranicznej kolejce, dołożyłem węgla do piecyka i usiadłem
spokojnie obok na ławce. Zapaliłem papierosa i wyciągnąłem ręce
w stronę ciepłego kręgu powietrza, falującego wokół rozgrzanej
blachy. Drugą i ostatnią rękawiczkę posiałem na Łopienniku.
Fauna,
flora i pieniężna ludzi zmora.
Czy
można być niezawodnym?
Że
wszystko jest jak sen, jak sen;
Że
wszyscy są zawodni, to wiem, to wiem.
Ech, niezawodna,
ech niezawodny! Więc czy można być niezawodnym. Nie można chyba.
Tak przypuszczam. Nie wiem. To, co na pewno wiem, że można, to być
mnie zawodnym. Santa Polonia, jak ciężko jest być trochę mniej
zawodnym od innych zawodników i zawodniczek. Tak ciężko, że co
jakiś czas trzeba szukać ustronia, odludzia, z dala od tłumnych
boisk, chwytać mocno głowę rękami i jęczeć cicho: Santa
Polonia, jak ciężko, jak ciężko jest być panem samego siebie.
W
przygranicznej Balnicy do długiego składu kolejki leśnej dotoczono
cztery lory wyładowane olbrzymimi pniami drzew, a do osobowego
wagoniku na końcu tego całego taboru wsiadło czterdziestu
robotników (nie rozbójników!) z utensyliami w rękach, otupując
na stopniach buty ze śniegu, w którym tonął cały tutejszy
bieszczadzki świat. Ci, co się usadowili, co siedli na ławach, od
razu, bez ceregieli przystąpili do zechcyka, czyli 66. Pozo-stali to
na dwóch nogach, to na jednej, to na drugiej. Wszyscy, ja z Juniorem
też okropnie kopciliśmy papierosy.
-
Śnieg jest, ale mrozu nie ma. I to już piąta taka zima
jest.
To nie zima.
-To
wszystko od czasu, jak zrobili zalew w Solinie. To
woda
to robi, że tak jest.
-
Nie, to klimat się zmienia.
-
Pisali w gazecie, że w Egipcie spadł śnieg, nie pamiętam już, na
jakie miasto, czy na Kair, czy na inne. Wszystko stanęło, cała
komunikacja, bo nie przygotowani byli. Kilkaset lat śnieg tam nie
padał.
-
Tak, tak. To klimat się zmienia. I tak ma być do 1980 roku. A potem
ma przyjść lodowiec.
-
Przyjdzie lodowiec i to będzie nasz pokrowiec – rymnąłem w sam
środek rozmowy.
-
Ja tego już nie doczekam – przemówił jeden stary urzędnik, też
pasażer. - Do tego czasu, to ja się schowam pod ziemię. Do swoich.
Ciuchcia
okrążyła szczyt Matragony, skąd wypływa Osława –
rzeka taka jak inne. Ale nie dla każdego. Bo nie jest to rzeka taka
jak inne dla tych na przykład, którzy nad jej brzegami się
urodzili, albo dla tych, którzy w jej spienionym powodziowym nurcie
kogoś bliskiego ( jakby siebie samego) utopionego utracili.
Błogosławienie miejsc i lżenie przekleństwami miejsc. Tych samych
miejsc. Przez różnych ludzi.
Ty,
dla którego nic nie powinno być obojętne, jeżeli chcesz być
podobny do poety, spróbuj połapać się w tym wszystkim. Rozdziel
nici, połącz nici, zerwij nici, zwiąż nici, uczyń wszystko, co
trzeba, staraj się nie zapomnieć o niczym i spróbuj rozstrzygnąć,
jakie jest twoje uczucie, jak mu na imię, i dalej już tego się
trzymaj, bo dosyć już chaosu, tej szarpaniny uczuć mieszanych i
podzielnych, nie niepodzielnych, bo życie ci przepłynie i ciągle
nic nie będziesz wiedział, niczego nie rozstrzygniesz, żyć
będziesz niezdecydowanie aż do śmierci niezdecydowanej.
Sunęliśmy
przez tonącą w śniegu dolinę Osławy do Maniowa, do
Woli Michowej i do Smolnika, gdzie druga kolejka miała
ciężko pociągnąć cały tabor, prócz naszego osobowego wagoniku,
do tartaku w Rzepedzi.
Sunęliśmy
może 30 km na godzinę, może 20 km na godzinę i absolutnie nie
było tego, że – ale wolno jedziemy. Nie było tego, że
kogokolwiek ta powolna jazda denerwowała. Bo to nie była w tym
układzie jazda powolna. W tym układzie: na wąskich torach, z małym
parowozem daleko w awangardzie, a za parowozem – lory, cały długi
sznur lor wyładowanych długimi, zwalistymi strzałami drzew, więc
w tym układzie wszystkich tych współrzędnych – to była taka
jazda, jaka powinna być. Z góry, gdy toczyliśmy się, konduktor i
pomocnik maszynisty jeszcze hamowali jazdę ręcznymi hamulcami. I
wszystko było w porządku. W innym układzie, o innych
współrzędnych, na przykład w samolocie Boeing 707, jest
inna jazda. Śniadanie w Warszawie, obiad w Brukseli, podwieczorek w
Montrealu, kolacja w mieście Meksyk, jak mi się to zdarzyło
jednego dnia pewnego. Czy to jest pośpiech, ta druga jazda?
Wyglądałoby na to, że tak, ale nie wiem dokładnie. To jest na
pewno inne pokonywanie innych odległości.
Ja
zaś chciałem zauważyć pośpiech. Ten pośpiech pomiędzy ludźmi:
cześć, jak się masz?, wszyscy w domu zdrowi?, no, to cześć,
muszę lecieć!.
I
już pędzi nasz człowiek, a gdyby przystanął i chwilę pomyślał,
toby się okazało, że wcale nie musi pędzić, ale pędzi, często
sam nie bardzo wie dokąd, wymyślił sobie ten pośpiech, wydaje mu
się, że w epoce lotów samolotami ponaddźwiękowymi on już nie
może normalnie chodzić tylko szybko musi chodzić albo biec, dał
się złapać na ten lep iluzji, na tę nowoczesną muchołapkę
„cap-cap”, że na widok przemykających ulicami
samochodów, a ulicami nieba samolotów – należy prędzej
oddychać, żeby być człowiekiem współczesnym.
Nawet
nie słucha odpowiedzi na przelotnie rzucone znajomemu pytanie: „Jak
leci?”.
Na
co ja odpowiadam nieraz: „Marnie leci, słabo leci”. Ale
to nie dochodzi do uszu pytającego. Dochodzi tylko pozytywna
odpowiedź: Dobrze leci. Której ja nie wypowiadałem
przecież, bo negatywnie nieraz odpowiadałem: „Jak krew z nosa
leci”.
Więc
pędzi nasz człowiek, często sam nie bardzo wie gdzie, pośpiesza
śpiesznie zarabiać pieniądze, zarabiać pieniądze, zarabiać
pieniądze. A z nim, jak gazetowy zwitek pod pachą – całe jego
życie zdawkowe.
Jakaś
nowa poezja, owszem z tego pośpiechu powstaje: poezja właśnie
pośpiechu i życia zdawkowego, ale co to za poezja?
Bardzo
taka sobie, rachityczna, anemiczna, tanio-powierzchowna,
płasko-lizakowa.
Trochę ciekawa, jak prawie wszystko co nowe, ale
nie na długo.
Jej
ciekawość pośpiesznie się wyczerpuje. A poza tym nie zauważają
ofiary pośpiechu tej poezji pośpiechu, bo nie mają na to czasu.
Muszą zarabiać pieniądze, zarabiać pieniądze, zarabiać
pieniądze. A chociaż duże pieniądze? Skąd! Małe pieniądze.
Liliputowe. Summa summarum żałosne sumy. Nie szumne sumy. Ktoś z
boku może zauważyć tę poezję pośpiechu i życia zdawkowego,
spektator, widz, obserwator przyrody, który ma czas oprzeć się o
słup przystanku tramwajowego czy autobusowego i nie wsiada, kiedy
zajeżdża jeden, drugi, trzeci wehikuł, tylko patrzy, co się
dzieje.
(
…..) Lecz idzie o to, żeby ta poezja pośpiechu nie stała się
dla świata głównym, a w końcu jedynym pożywieniem.
Bo
jeżeli ta poezja pośpiechu i życia zdawkowego zaczyna się tak
zaraźliwie szerzyć i ogólnoświatowo panoszyć, jak to widać
prawie co krok, to to zaczyna być groźne.
W
Nowym Łupkowie, ciągle na rubieżach polskiej krainy,
zamierzaliśmy z Juniorem coś zjeść i coś wypić, ale bar
naprzeciwko peronu był zamknięty. Karteczka na drzwiach głosiła:
„W dniu 8 marca bar nieczynny z powodu szkolenia GS w Komańczy”.
W
sklepiku, co obok, pani Zosia, młoda przystojna blondynka,
oświadczyła mi, że do picia nic nie ma. Wszystko zabrali na Dzień
Kobiet.
Acha, Dzień Kobiet. No tak, Dzień Kobiet, Dzień Dziecka,
Dzień Metalowca, Dzień Magazyniera, Dzień Szewca, Dzień Zduna i
tak dalej. Niedługo dojdzie do tego, że każdy dzień będzie Dniem
Kogoś.
A
jeśli dni nie wystarczy? Wtedy przyjdzie kolej na noce: Noc
Piekarza, Noc Nocnego Stróża, Noc Nocnego Pisarza....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz