Oczywiście
był spacer na Przełęcz Żebrak.
Pochmurno.
Na dole, w Woli Michowej było
tego dnia około zera.
Wieje,
popadują drobniutkie śnieżynki.
Mijam
teren Marii Od Koni.
Nic
nie jedzie i nikogo, tylko gdzieś z oddali słychać piłę.
Droga
do przełęczy przetarta, na kolejnych roboczych leśnych placach
widać przygotowane do transportu metrówki drewna.
W
połowie drogi mijam ostatni czynny plac. To z tego placu dobiegał dźwięk
piły - samotny młody tnie bale.
-
Dzień dobry – mówię.
-
Dzień dobry – odpowiada pilarz. I dzieli się nurtującym go pytaniem – i gdzie tu panie
sprawiedliwość? Jeden idzie na spacer, a drugi musi zapierdalać!
Wyjaśniam: - i na pana przyjdzie czas spacerów, kiedy będzie pan w
moim wieku. O ile oczywiście pan dożyje.
(Średnia wieku mężczyzn w Bieszczadach niestety wysoka nie jest)
Dobrze
się idzie, a o to przecież chodzi, nie o cel, lecz o przyjemność
zdążania do celu. I dotyczy to każdego aspektu życia.
Droga
odgarnięta, ale od tego ostatniego placu, gdzie był pilarz, dziś
nic nie jechało i na świeżym centymetrze śniegu pojawiają się
ślady wilka.
Obok
śladu dla uchwycenia proporcji położyłem pokrowiec telefonu. Szedł tędy duży wilk.
Obok
śladów jednego wilka, nie wiadomo kiedy pojawiają się mniejsze ślady,
bez wątpienia także wilcze, czyli najprawdopodobniej szła wadera z
młodym. Po kolejnych stu metrach mam przed sobą następny wilczy
ślad - trzeci wilk wyszedł z lasu i dołączył do wadery i
młodego.
Idę po śladach wilków i czytam
z nich jak z książki: - widzę, w którym miejscu wilk się
zatrzymał aby obwąchać miejsce, gdzie zaznaczył moczem swoją
obecność, kiedy idzie na samych poduszkach, a kiedy wysuwa pazury.
Wilki
co pewien czas przebiegały z jednej strony drogi na drugą. Idę,
obserwuję i robię zdjęcia.
Kompletną
ciszę przerywa charakterystyczny krzyk przestraszonego kozła.
Zaczyna gęściej sypać i sądząc ze śladów, wilki biegły tędy
przed może dziesięcioma minutami.
Wiatr
się nasila, może chmury rozpędzi?
Już
tylko kilkaset metrów do przełęczy – robi się jakoś tak
niemiło, ponuro wręcz, aż się zastanawiam, czy nie zawrócić. Do
tego akurat w tym momencie przypominam sobie wiadomość, że w
okolicy krąży niedźwiedzica z młodym. Mimo woli człowiek się
ogląda. Pokrzepiam się sentencją:
Strach
ma wielkie oczy, a więc musi być uroczy......
A
na pogodę nie należy narzekać, bo ona inna nie będzie, niż jest.
Poza
tym jestem już prawie na miejscu. Na razie widzę na śniegu rozmyty
napis: - meta 50 metrów. Teraz wiem, czemu tak elegancko odgarnięto drogę: -
biegacze tędy biegli. Bieg Rizuna?
Na
placu pod przełęczą ślad po ognisku i pozostawiona kuchnia
polowa. Widać jak wilki krążyły po terenie i w końcu poszły na
Maguryczne.
Od
rozwidlenia na Mików w stronę przełęczy ilość śniegu
bez zmian od mego opisu „Białośnieżna bajka”. Biegacze
tędy nie biegli, nie było spychacza, nic tędy od kilku miesięcy
nie jechało. Śnieg mokry i miękki, nogi zapadają się do połowy
uda. Po śnieżnych okiściach z „Białośnieżnej bajki”,
jedynie smętne wspomnienie.
Zrobiło
się całkiem ponuro, popaduje mokry śnieg i huczy wiatr.
W
tym miejscu z drogi w las skoczył wilk.
Szałas
w śniegowej pierzynie, od strony Chryszczatej z wyraźnymi śladami – jakiś zwierz wchodził na dach?
Wewnątrz
ktoś usłał legowisko z gałęzi jodły. Od strony Baligrodu widać ślady jednego wędrowca. Ponieważ śnieg jest tu "zapadalski" najprawdopodobniej był to ktoś z bazy studenckiej Rabe.
Kilka
zdjęć i czas na powrót.
Kiedy
mijam kuchnię polową, wszystkie ślady są już zasypane. Jest
jednolicie biało.
Instynktownie
oglądam się za siebie – pusto, nie idzie za mną żaden zwierz,
ale nadciąga mgła, która tumanem podąża za mną z góry.
Idę.
Tylko
wichura w porywach opętańczo huczy w koronach drzew. Przyspieszam kroku –
jest z góry, a więc idzie się łatwiej.
Ku
pokrzepieniu ducha opowiadam sobie bez słów – czyli małomównie,
pouczającą historię.
Małomówność Indian z północy Kanady.
Małomówność Indian z północy Kanady.
Rzecz
działa się ponad sto lat temu na brzegach Wielkiego Jeziora
Niedźwiedziego. Koczujące na tych terenach plemiona Indian żyły
w zgodzie z białymi, bo to biali kupowali od Indian skóry zwierzęce
po zimie.
Jeden
z agentów Kompanii Hudson cieszył się wśród tubylców
szczególnym poważaniem.
Kiedyś
między dwoma plemionami wynikł spór, a ponieważ Indianie chcieli
pokojowo załatwić sprawę, zwrócili się do wspomnianego agenta,
aby zwołał zebranie wojowników i pomógł rozwiązać spór.
Ustalono
więc godzinę, dzień i miejsce spotkania.
W
tym oznaczonym dniu, o ósmej rano, agent przybył konno pod samotną
pinię rosnącą wśród stepu.
Nie
zastał nikogo.
Ponieważ
znana mu była niepunktualność Indian (Indianie mają czas) – nie
miał wyboru i czekał.
Minęła
jedna godzina, potem druga. Agent wykoncypował, że pewnie wszystko
pomylił: i godzinę i dzień, tylko miejsce było pewne. Już chciał
się zabierać stamtąd, kiedy z radością usłyszał
tętent
koni i za chwilę ujrzał galopującą grupę wojowników.
Zajechali,
zeskoczyli z koni, powitali „bladą twarz” uniesionymi dłońmi i
w milczeniu zasiedli półokręgiem wokół samotnej pinii rosnącej
wśród stepu.
Niedługo
później nadjechała druga grupa wojowników i również rozsiadła
się wokół pinii, tworząc zamknięty krąg.
Usiedli,
siedzą i milczą.
Agent
był pewien, że któryś z przybyłych zagai zebranie. A tu nic.
Cisza. Nikt nie zabiera głosu. Minęła kolejna godzina.
Tego
było już za wiele. Agent wstał i przemówił:
„Moi
czerwoni bracia wezwali mnie tutaj, abym rozpatrzył ich spór. Lecz
próżno czekam na głos mych braci. Jak długo jeszcze mamy trwać w
milczeniu?”
Po
tym pytaniu wstał jeden z wodzów i powiedział: - „Jesteśmy
wdzięczni naszemu bratu, że zechciał przybyć na zebranie. Dzięki
jego obecności zdołaliśmy przemyśleć całą sprawę i
znaleźliśmy jej sprawiedliwe rozwiązanie.
Dziękujemy”.
Na tym przemówienie się zakończyło i było po sprawie.
Obie grupy sprawnie wskoczyły na mustangi i tylko
gasnący w dali tętent kopyt świadczył o tym, że w ogóle było jakieś
zebranie.
Po
powrocie do Fort Norman, agent napisał obszerny raport i
wysłał go do Biura do Spraw Indian.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz