wtorek, 12 stycznia 2016

Czerwcowy poranek w Wołosatem

Deszcz przestał padać.
Zaczyna się kolejny dzień, należący do tych nietypowych, oraz niezwykle długich.
    Takie właśnie dni składają się na jakość życia, zapadają w pamięć. Bo przecież można także spędzić życie w kapciach przed telewizorem.....

Wstaję wcześnie, odnotowuję pierwszą dzisiejszą myśl ("To będzie niezwykły dzień") i idę do kuchni - chcę się napić gorącej wody przed wymarszem, do spakowania mam niewiele.
       W kuchni spotykam parę turystów, którzy przyjechali tu w nocy, kiedy spałem. Rozmawiamy chwilę.
Ponieważ państwo Barbara i Jacek także wyruszają zaraz, aby zobaczyć te sławne schody do Tarnicy, o których zrobiło się już głośno, postanawiamy wyjść z agroturystyki razem. Wyjaśniłem, że na razie omijam Tarnicę i idę na grób Hrabiny w Siankach.
     Po kilkunastu minutach wychodzimy razem, intensywnie rozmawiając.
Nie wiadomo kiedy rozmowa schodzi na zjawiska psi.
Zaczynają śmigać słowa - klucze: Wielka piramida, paradoks czasu, Nikola Tesla, Allan Kardec.....
         Trafiły na siebie pokrewne energie!!!
Mamy podobne pasje: - zainteresowanie Nieznanym. Idziemy, a właściwie rozmawiamy idąc. Poruszane tematy są tak wciągające, że przysiadamy na cmentarzu w Wołosatem


Cmentarz to bardzo dobre miejsce do niesamowitych opowieści. Przysiadamy obok cerkwiska i wysłuchuję (Także nagrywam), co następuje:

      Niesamowita przygoda na przełęczy Żebrak.

Rzecz dzieje się dwadzieścia lat temu.
Moi rozmówcy dzielili wtedy urlop na dwie części: jedną spędzali na bieszczadzkich wędrówkach, drugą u rodziny Jacka na Podkarpaciu.
Przyjechali więc jak zwykle na początku wakacji do Sanoka. Na dwa tygodnie wędrówek mieli uzgodnione wcześniej miejsca noclegów. 
       Chodzili po Bieszczadach pieszo od wielu lat, ale nocowali wyłącznie pod dachem.
Przyjechali autobusem do Sanoka, a potem okazją do Zagórza. Tu czekali dość długo na następną podwózkę do Komańczy. Z Komańczy ruszyli przez Prełuki, Duszatyń, Chryszczatą, w kierunku przełęczy Żebrak, skąd mieli zejść do bazy studenckiej Rabe.
Tam byli nasi znajomi i mieliśmy uzgodniony nocleg”.
Już w Duszatyniu zbierało się na deszcz.

Owszem, byliśmy nieco zaniepokojeni, ale tylko dlatego, że w czasie deszczu iść pod górę po błocie, z plecakami, jest szczególnie ciężko.
Zmienić planów nie mogliśmy, bo mieliśmy przecież uzgodniony nocleg i trzeba było dotrzeć do bazy studenckiej. (telefonów komórkowych wtedy nie było) zjedliśmy więc szybko co nieco w Duszatyniu i zaraz ruszyliśmy pod górę.
Zaczęło padać.
     Najpierw padał drobny deszcz, potem, stopniowo zamienił się w ulewę. Stanęliśmy gdzieś w połowie podejścia pod drzewem. Mijali nas nieliczni przemoczeni turyści, zbiegający z góry.
Ubrani byliśmy w peleryny dobrze chroniące przed deszczem, lecz ile można tak stać?
     A nie zanosiło się wcale na koniec padania, gorzej: niebo było zaciągnięte i mogło tak padać do następnego dnia.
Ruszyliśmy mozolnie dalej. W końcu, mocno zmordowani walką z błotem na drodze, osiągnęliśmy szczyt.
    Zrobiło się bardzo zimno, jak to bywa nieraz w górach.
Na szczycie przywitał nas ten olbrzymi betonowy triangul, który i teraz stoi. Poza triangulem były oczywiście strugi zacinającego deszczu i szara pustka.
Na szczęście podejście już było za nimi, pozostało przejść jakieś trzy kilometry do przełęczy, a potem może trzy w dół i już baza.
      Szliśmy bez słów, przeskakując kałuże, potykając się od czasu do czasu na korzeniach. Było coraz ciemniej, zbliżał się wieczór.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do Żebraka – i wyszliśmy z lasu na prostopadłą drogę biegnącą przez przełęcz, była już prawie noc.
Wyszliśmy na drogę, i w tym samym momencie nastąpił oślepiający długi błysk, na niebie wykwitła rozległa błyskawica. Całe otoczenie zostało oświetlone upiorną poświatą.
    

Piorun uderzył bardzo blisko, bo błysk i ogłuszający huk nastąpiły prawie jednocześnie.
Na tle światła błyskawicy, kilkadziesiąt metrów przed sobą, po lewej, zobaczyliśmy budynek.

         Karczma – widmo

Nie było nas w tym miejscu przez kilka ostatnich lat, dlatego tylko nieco się zdziwiliśmy, gdy podeszliśmy bliżej i przeczytaliśmy szyld: „Karczma Żebrak”.
Budynek wyglądał na dość stary.
     Dziś byśmy powiedzieli, że był bardzo stary: - na całkiem czarnych gontach leżały grube pokłady mchu. To stwierdziliśmy rano. Ten obraz wrył nam się w pamięć ze wszelkimi szczegółami. Jest to jak film, który możemy oglądać wielokrotnie.
     Ale wtedy uważaliśmy, że mogło nam się tylko tak wydawać. No bo jak? Nie było budynku, teraz jest, i od razu jest tak stary?
Widać na tym przykładzie, jak pracuje umysł człowieka.
Lecz do tej mądrości dotarliśmy już dużo później, czytając Francisa Bacona.
Przez okna karczmy widać było światło.
Kiedy wchodziliśmy do środka (drzwi przy otwieraniu zapiszczały niemal ludzkim głosem), na dworze rozpętało się istne piekło.
  

Pioruny zaczęły walić jeden po drugim.W środku panował półmrok, pomieszczenie oświetlały dwie lampy naftowe i zapalone świece. Płonął ogień w kominku, było cieplutko, ale jednocześnie jakoś dziwnie....
      Przywitała nas cisza 
......... i dwie pary przenikliwie patrzących na nas oczu: niesamowitego, niezwykle wysokiego i chudego faceta o długich czarnych włosach, stojącego za bufetem, oraz czarnego kota leżącego obok niego na bufecie. Te dwie pary oczu wlepionych w nas, pamiętam do dzisiaj – powiedziała Barbara. Czułam się prześwietlana na wylot.
Usiedliśmy.
      Zamówiliśmy dwie herbaty z sokiem malinowym i Jacek poczuł dosłownie przymus zapytania się, czy są wolne miejsca.
Na co Chudy zza bufetu odpowiedział, że są i podał jakąś taką śmiesznie niską cenę, tak niewiarygodną, że popatrzyliśmy na siebie z Jackiem z nieukrywanym niedowierzaniem.

W styczniu 1995 była w Polsce denominacja, wprowadzono nowe, dzisiejsze pieniądze, jeszcze niezupełnie się do nich przyzwyczailiśmy.
Wtedy ten człowiek wyszedł zza bufetu z wydrukowanym cennikiem w ręku......
Podszedł do nas i podał nam kartkę cennika nie mówiąc ani słowa......
Cennik był wpisany w takiego lecącego diabła z rozpostartymi skrzydłami.....
Facet stał obok nas nic nie mówiąc, a mnie biegały ciarki po plecach, w górę i w dół. Bałam się!

Bałam się, to nieodpowiednie określenie, byłam dosłownie sparaliżowana strachem.
Wreszcie karczmarz wydusił z siebie niepojęte zdanie: - „wiedziałem, że przyjdziecie”.....
Potem zaprosił nas na górę. Bardzo nietypowo mówił, jakoś tak z głębi siebie..... brzmiało to.... no nieludzko!
Nieco ociągając się, poszliśmy za nim, żeby obejrzeć pokój. Ja szłam na sztywnych ze strachu nogach, trzymając się kurczowo Jacka.

Karczmarz szedł przed nami z lampą naftową.
Ten czarny kot szedł wszędzie za nami, trzymałam Jacka za rękę i oglądałam się na niego.
Nie przepadam za kotami.
Pokój wyglądał jak marzenie!
A na dworze.... lepiej nie mówić!
  

Zdecydowaliśmy się zostać. Chudy gospodarz prawie się nie odzywał, ale za to przyrządził naleśniki z konfiturą. Pycha!
     Poszliśmy w końcu do pokoju.
Dziwny pokój, dziwne meble, nie było elektryczności, nie było ubikacji, ani łazienki.
    Dwa łóżka, kącik higieniczny jak u naszych prababek: - parawan, dwie miednice, dwa dzbanki z wodą, dwa nocniki.....
Legliśmy razem w pachnącej pościeli..... Brrrr!
       Jak tam było zimno! Ale nie było to zwykłe zimno. Ono nadpływało falami i było jakieś takie.... inne, przenikające, niesamowite, nieznane. Nigdy wcześniej, ani później, zarówno Jacek jak i ja, nie czuliśmy takiego zimna.
Do tego doszło silne wrażenie, że nie jesteśmy sami.
Nie pozwalałam Jackowi gasić lampy.....

Leżałam wtulona w Jacka, pod kołdrą i kocem i szczękałam zębami ze strachu i zimna! A może tylko ze strachu, już sama nie wiem.
W pewnej chwili Jacek dotknął swoją stopą mojej łydki. Aż krzyknęłam!
Stopa Jacka była zimna jak sopel lodu.
Wstaliśmy, założyliśmy skarpetki. Nic nie pomogło. Stopy zimne, w pokoju zimnica, do tego doszły jakieś stuki, dziwne dźwięki, jakby stękania, kroki na schodach, a chudy mówił, że jest tylko on, kot i my.

W każdym razie nie zmrużyliśmy oka do samego rana, nie dało się. Nad ranem burza przeszła, przestało padać.
      O piątej zdecydowaliśmy się odejść z tego miejsca. Na dole nie było nikogo, poza tym czarnym kotem, który leżał na swoim miejscu na bufecie i przenikliwie wpatrywał się we mnie. Podłoga skrzypiała.
Tu na dole, jeszcze bardziej uderzyła w nas niesamowita atmosfera karczmy.
Baliśmy się.
Rozglądałam się ze strachem....
      Wreszcie Jacek zdecydował, że zostawi opłatę za nocleg i jedzenie na bufecie. To był jeden nowiutki banknot o nominale 10 zł. Położył ten banknot i przycisnął go taką dużą szklanką, napełnioną do połowy wodą, która stała na bufecie. Na dnie tej szklanki widać było mały, czarny okrągły kamień. W tej szklance tkwiła także taka plastikowa słomka, którą pije się napoje.
Wyszliśmy, starając się cichutko zamknąć za sobą drzwi. Niestety zawiasy zaskrzypiały jeszcze bardziej niesamowicie, niż przy wchodzeniu. Teraz nie był to już pisk, ale zupełnie ludzkie wołanie o pomoc, wołało wiele jakichś potępionych dusz! Groza!
Po odejściu kilku kroków, obejrzałam się.
Czarny kot stał przed drzwiami i patrzył za nami, a mogłabym przysiąc, że kiedy Jacek zamykał drzwi, on leżał na bufecie.
Szliśmy raźno, i szybko, pomimo nieprzespanej nocy wrócił nam dobry nastrój. Świeciło słońce, śpiewały ptaki i za kilkadziesiąt minut byliśmy już w Rabe, w bazie u studentów.

Co się z wami działo? Już myśleliśmy, że trafił was jeden z wczorajszych piorunów – powiedział znajomy doktorant, witając nas.
Przywitaliśmy się ze znajomym i znajomymi znajomego.
A potem Jacek powiedział: - nic szczególnego się nie stało. Po prostu nocowaliśmy w tej karczmie, która stoi na przełęczy.

I w tym momencie zapanowała cisza. 

Zobaczyliśmy utkwione w nas, zdumione spojrzenia.

W jakiej karczmie na przełęczy? - Zapytał znajomy. - Przecież tam nie ma żadnej karczmy?
    Jak to nie ma?!! - Powiedzieliśmy to jednocześnie z Jackiem.
To gdzie my spaliśmy? To znaczy usiłowaliśmy usnąć.....
Co wy opowiadacie – przerwał znajomy. Tam nic nie ma. Przedwczoraj byliśmy w Woli Michowej, więc dwa razy przechodziliśmy przez przełęcz. Tam nic nie ma!
       Tego już było za dużo.
Jacek się zerwał. Tak? - wykrzyknął, to idziemy sprawdzić!
I nie czekając na nikogo ruszył do drogi.
Zaczekaj – usłyszałam swój głos, bo w tym momencie czułam się tak zagubiona, że działałam jakby poza swoim umysłem.
Zaczekaj, idę z tobą – powtórzyłam.
Znajomy i jeszcze dwóch jego kolegów z uczelni, ruszyli za nami.
Szliśmy długą chwilę w milczeniu. Emocje działały.

To zarzucacie nam kłamstwo? - zapytałam po kilku minutach.
Poczekaj – odpowiedział znajomy, ja już sam nie wiem co myśleć. Gdybym was nie znał jako zaprzysiężonych abstynentów, nie wierzyłbym jednemu waszemu słowu, ale przecież was znam....
   Lecz z drugiej strony szliśmy przedwczoraj przez przełęcz, czy mogliśmy przeoczyć nowo postawiony budynek?

To nie był nowo postawiony budynek, on wyglądał ….. dość staro. Musiał tu stać od wielu lat - odpowiedział Jacek.
No co ty! Człowieku, w tamtym roku na pewno go nie było! Byłem tu dwa tygodnie i z wieloma osobami przechodziłem tamtędy. Teraz już nic nie rozumiem.
To w jaki sposób przyszliśmy do was w suchych spodniach i butach? - powiedział Jacek. Już na Chryszczatej byliśmy przemoczeni do kolan!
       Naprawdę nie można było nic zrozumieć.
Tak rozmawiając zbliżaliśmy się do przełęczy, mijając kolejne zakręty. Wreszcie ukazał się ostatni zakręt, i …... pustka!
Karczmy nie było!

Stanęliśmy osłupiali. To znaczy ja stałam osłupiała i Jacek.
Znajomy i jego koledzy zaczęli natomiast wymieniać między sobą dwuznaczne uśmiechy.....
Bardzo, bardzo głupia sytuacja.
Wróciliśmy się do ścieżki biegnącej od Chryszczatej i jeszcze raz przeszliśmy te kilkadziesiąt kroków, gdzie po lewej stronie stała ta cholerna karczma, której teraz nie było!

Znajomi patrzyli na nas z drogi, podśmiewając się coraz śmielej i czyniąc niedwuznaczne uwagi. Miałam w głowie zupełny mętlik!
Co to było? Halucynacja?

Krążyliśmy z Jackiem po miejscu, gdzie według nas stała karczma i nagle..... Jacek powiedział do mnie: - patrz!!!
U stóp Jacka leżał banknot, którym zapłacił za nocleg i jedzenie!!!
A na banknocie tkwił wypisz wymaluj taki sam czarny kamień, jak ten z dna szklanki stojącej na bufecie karczmy – widma......

Kiedy Jacek pochylił się i podniósł banknot, znajomi zaczęli się śmiać w głos! A to kawalarze z was! Jeszcze pieniądze podrzuciliście, żeby uwiarygodnić kawał!
A my patrzyliśmy na siebie z Jackiem nic nie rozumiejąc. Kompletnie nic nie rozumiejąc”.....

Barbara przerwała. Byłem pochłonięty słuchaniem, widziałem jednak, jak mocno po tak wielu latach przeżywa to, co wtedy się zdarzyło.
Jacek także słuchał i teraz skomentował: - Słucham Basi i znowu to wraca, po raz tysięczny chyba. Długo ta rzecz, nie dawała nam spokoju, wykluczaliśmy kolejne hipotezy, rozpoczynając od tego, że może zwariowaliśmy.
       Pytania cisnęły się do głowy. Halucynacja dwuosobowa? 
Mieliśmy przemoczone spodnie do kolan i buty. W jaki sposób one rano były suche?
W końcu szukając jakiegoś wytłumaczenia, natrafiliśmy na opisy trafiania w dziury w czasie, albo wejścia poprzez portale do światów równoległych”.

Milczałem zasłuchany.

Co ty na ten temat sądzisz? - pytanie Jacka sprowadziło mnie do teraźniejszości
Co się stało z banknotem i kamieniem, które znalazłeś na miejscu po karczmie? - zapytałem.

Odpowiedział: - Ten banknot traktowaliśmy jak relikwię, i ta relikwia właściwie zniknęła. Rozpłynęła się w nicości.
Okoliczności tego zniknięcia były przejrzyste i także wielokrotnie przez nas analizowane.
     Otóż po powrocie z wakacji, banknot leżał u mnie na biurku pod popielniczką, którą odziedziczyłem po ojcu. Zaraz w pierwszych dniach zaprosiliśmy grono znajomych na wieczorne spotkanie. Oczywiście opowiadaliśmy o naszej przygodzie na Żebraku.
A banknot pokazywaliśmy znajomym z naszego miasta, ten jeden jedyny raz, zaraz po powrocie z wakacji. On był jeszcze po ich wyjściu. Mieszkaliśmy wtedy tylko z Barbarą, w 1995 roku nie mieliśmy jeszcze dzieci, ani zwierząt domowych, ani nie było myszy (szóste piętro).
Ostatni raz widziałem banknot przed północą, gdy kładłem się spać. Rano banknotu nie było. Wyparował, zniknął.
Natomiast kamienia nie zabraliśmy.
        Czemu pytasz?
Pytam z powodu......  szklanki z tej karczmy-widma. Szklanki z wodą, czarnym kamieniem i słomką! - odpowiedziałem.
     
Całkiem niedawno czytałem o filipińskiej metodzie uzdrawiania, nazywanej bolo-bolo.
Seans uzdrawiania bolo-bolo, przeprowadza się z użyciem szklanki, do połowy napełnionej wodą, czarnego kamienia i słomki. Uzdrawiacze, posługujący się tą metodą są niezwykle skuteczni. Oni twierdzą, że pochodzenie czarnego kamienia jest magiczne......
    Banknot natomiast już nie należał do was, dlatego wrócił tam, gdzie jego miejsce, do innego czasu, w którym rzeczywiście byliście.
Jest jasne, że nie wszystko da się wytłumaczyć, nasza wiedza jest bardzo ułomna, wbrew wierzeniom ortodoksów. I nie ma znaczenia, czy są to ortodoksi naukowi, czy religijni. I jedni i drudzy mają zamknięte umysły.
      Dane wam było zaznać czegoś, co ma wyjątkowy charakter. Posmakowaliście Nieznanego. W waszej przygodzie widzę niewypowiedziane piękno. Nie każdy ma tyle szczęścia, żeby coś takiego przeżyć, nie dostać od tego pomieszania zmysłów i wrócić z powrotem. Niektórzy znikają na zawsze....
    Uderzające jest także, że wasza przygoda dotyczy tak dobrze znanego mi miejsca, w związku z tym uznaję samo spotkanie z wami za synchroniczność.
Wiem, że umysł zwykłego człowieka nieustannie ocenia. Zwykły człowiek nie czuje się dobrze z poczuciem niepewności. Skonfrontowany z Nieznanym usiłuje jak najszybciej dojść do jakichś wniosków końcowych. Mam tu na myśli nie was, ale ludzi, którym o tym Nieznanym opowiadacie.
      Mówiąc krótko: to jest test na znajomych. Jeśli ktoś ma otwartą głowę, może wierzyć, lub nie wierzyć, ale nie przylepi wam do czoła etykietki: świr.
Poza tym jest pewna prawidłowość: - im dłuższy proces kształcenia, czyli indoktrynacji, tym trudniej pojąć zjawiska psi. Indoktrynacja powoduje, że duża część ludzi wpada w sidła ignorancji.
Niemożność odpowiedzi na zagadkę fenomenu zjawisk paranormalnych, doprowadza takich ludzi do wściekłości.

I z tym moi nowi znajomi bardzo skwapliwie się zgodzili.



P.S
W XVI wieku sir Francis Bacon odkrył, że ludzki umysł upiera się przy wyborze i akceptacji tylko tych faktów, dowodów i opinii, które nie stoją w opozycji do zakorzenionych w człowieku poglądów.
    Ludzki umysł odrzuca natomiast, lub ignoruje wszystkie dowody, które mogłyby go narazić na konieczność zmiany stanowiska.
W konsekwencji najchętniej pozostajemy przy swoich utrwalonych poglądach.
To są odkrycia mądrego człowieka Zachodu, lecz okazuje się, że Wschód poczynił takie odkrycia niezależnie od Bacona.

TYBETAŃSKA KSIĘGA SNÓW.

W Tybecie świeże skóry rozkłada się na słońcu i naciera masłem, aby nadać im miękkości. Lecz masło jest również przechowywane w skórzanych torbach. Kiedy zostawi się je w taki sposób na kilka lat, skóra, z której zrobiona jest torba, staje się twarda jak drewno, którego nie zmiękczy nawet tona świeżego masła.
Ktoś, kto przez wiele lat studiuje nauki, przyjmując je jedynie na poziomie intelektualnym, posiadając niewielkie tylko doświadczenie w praktyce, jest podobny do takiej zesztywniałej skóry.
     Nauki mogą zmiękczyć twardą skórę ignorancji, ale jeśli przechowuje się je jedynie intelektualnie, nie wprowadzając ich w życie za pomocą praktyki i nie ogrzewając bezpośrednim doświadczeniem, człowiek może stać się sztywny i ociężały w swoim intelektualnym zrozumieniu.

Głównym powodem trwania w ograniczonym zrozumieniu jest wrodzona ignorancja i wynikające z niej pragnienie, aby rzeczy były inne, niż są.

W taki oto sposób poznałem kolejnych ludzi, zaciekawionych światem, interesujących się nie tylko tym, co można zjeść i wypić.
     To ciekawość świata sprawia, że próbujemy przeniknąć truizmy konwencjonalnej rzeczywistości. To z tego powodu rozpoczynamy często podróż do samych siebie.
I wtedy podróż do samych siebie staje się najważniejszą pasją.
Bo cóż jest warte życie bez pasji?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz