Wędrówka
w bezludziu, jest oczyszczająca jak prysznic po upalnym dniu.
Od
kilku dni wracam z lasu do Kołyby z plecakiem grzybów.
Kroję,
nawlekam - słońce i wiatr suszy sznur za sznurem. Ta praca wygląda
już jak manufaktura grzybowa.
Mam
za jednym zamachem i grzyby i górską jazdę rowerem, bo najpierw
zjeżdżam całym pędem do szosy.
Potem
za Nalewkarnią dwa kilometry do góry - tam chowam rower w
krzakach i dalej piechotą.
A
z powrotem...... staję na pedałach i wio w dół, no może nie ile
fabryka daje, ale na tyle szybko, aby nie wypaść z gruntowej drogi.
Tylko
szum wiatru i gdy glina na drodze jest wilgotna - werbel grudek błota poderwanych
tylną oponą, wybijający rytm na plecaku i plecach.
Niby
żyję tak, jak lubię, jednak od kilku dni czuję, że konieczny
jest jakiś przerywnik, że znowu potrzebuję wyruszyć gdzieś dalej
w góry, po noc w lesie, po samotność pomiędzy niebem a ziemią.
Przerywnikiem mogłaby być także jakaś panienka, z którą dzieliłbym radość zjednoczenia, ale takowej akurat nie ma.
Przerywnikiem mogłaby być także jakaś panienka, z którą dzieliłbym radość zjednoczenia, ale takowej akurat nie ma.
Więc zjednoczę się z przestrzenią i moim przyjacielem – wiatrem......
Po długim pobycie w Kołybie brakuje mi prawdziwej Świątyni
Natury.
Tu jest przytulnie
bardzo, azaliż jest to siedziba człowieków.
Hmm.... jednak tutaj, pod dachem, czuję jakby tylko 50% Bieszczadów.
Natomiast gdy wędruję z plecakiem i namiotem przez góry i doliny, to czuję
… no sto procent Bieszczadów w Bieszczadach!
Wędrówka
w bezludziu, jest oczyszczająca jak prysznic po upalnym dniu......
Potem
wybieranie miejsca na pomieszkanie widokowe.....
Pobiwakować trzeba ze trzy dni na przykład.
Pobiwakować trzeba ze trzy dni na przykład.
Oj!
Ciągnie mnie w góry!
Jutro
rano wyruszę!
Więc
świt i już idę.
Nie
spieszy mi się, mam czas - z Woli Michowej wędruję
niespiesznie na łąki ponad Rabe, a konkretnie górę 686
opisywaną wielokrotnie na blogu.
Taka
wędrówka niespieszna to w istocie sztuka.
Zdobywa
się poczucie miejsca, znika napięcie a pojawia się wielka
przyjemność – wręcz radość.
No
i ten brak troski o czas w tym dzisiejszym pędzącym świecie.
Idzie
się gdzieś w samotności.
Od
kiedy poznałem i zasmakowałem samotności, doceniam jej
błogosławione towarzystwo.
Schodzę z przełęczy Żebrak, mijam bazę studentów, kilka dobrze znanych zakrętów i mostek.
Rozlega się charakterystyczny, ostry krzyk orlika.
Jeszcze kilkaset
metrów podejścia i po czterech godzinach jestem w swym ulubionym
miejscu.
Kiedy
dochodzę na szczyt.... no serce bije mocniej!
Nie
tylko dlatego, że wszedłem na tę górę, ale z powodu sentymentu,
jakim darzę okolicę. Spędziłem tu przecież w poprzednich latach
tyle cudownych, niezapomnianych dni i nocy. Patrzyłem na wschody
słońca ponad Baligrodem, zachody za Chryszczatą, nad
moją głową przetaczały się letnie burze i zawsze czułem się tu
wtopiony w przyrodę.
I
oto jestem w Świątyni Natury!
Nie
w fałszywej, sztucznej, wybudowanej przez ludzi, gdzie czyha czarny
pośrednik.
A
tu, na tym dachu lokalnego świata, mogę klęczeć z własnej woli, do tego z przyjemnością!
I czuję
się wyciszony, pełen pokory i niezaspokojonego pragnienia,
przygotowany na przyjęcie sacrum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz