wtorek, 26 lutego 2019

Kierunek Baligród

Po bezowocnych poszukiwaniach sklepu wracam do namiotu.



Obfita kolacja: – gęsta zupa grzybowa z kaszą plus ostatni kawałeczek wędzonego boczku - leżę ci ja na dowolnie wybranym boku i przysypiam na długo przed tym, zanim kury pójdą spać.


Nic dziwnego więc, że jest jeszcze noc, gdy zrywam się wyspany tudzież rześki i zwijam namiot, pomimo tego, że on jeszcze mokry.
Nic to, wyschnie w drodze. Na zdjęciu widać że niektóre trawy są już wyższe od namiotu.




Schodzę w dół do drogi, potem podążam lekko w górę w stronę Baligrodu, zostawiając za sobą Wolę Matiaszową i Bereźnicę.


Zdjęcia szare, bo jest szary przedświt – teraz godz 4.11.
Tam daleko na górze, gdzie kończy się linia drzew, stał przez trzy noce mój namiot.


Mijam znajomą stodołę. Przed nią olbrzymia, a więc stara lipa. W ciszy świtu niesie się głośne brzęczenie – czerwiec, lipa kwitnie na całego. Kwitnie i pachnie odurzająco, Ciekawe ile tu pszczół pracuje? Tysiąc? Dwa?



Wchodzę coraz wyżej, już jestem ponad Bereżnicą. Rozpiera mnie radość i poczucie wolności.

Nie poczuje wolności ten, kto nigdy nie był niewolnikiem.
Oraz: - potrafię się cieszyć z byle czego. Albo ze wszystkiego. Na przykład z tego, że żyję. A może z tego, że w Baligrodzie kupię serdelka?
Podsumowując: - daję sobie prawo do bycia radosnym bez powodu. Czego i Tobie Czytelniczko - Czytelniku życzę.

Przez chwilę przebijało się słońce, ale szybko podniosła się mgła. Ostatni szary widok, bo zaraz wejdę w las.


(Nieco wybiegnę w przyszłość: - pewnie to ta opisana właśnie radość spowodowała, że tego czerwcowego dnia 2018 roku pobiłem swój własny jednodniowy rekord bieszczadzkiego piechura – 45 kilometrów)

Dopiero po drodze chwila na śniadanie.
Idę więc o poranku skrajem drogi w tej cudnej, niepowtarzalnej samotności i sobie myślę (bo mam czas).
    Myślę o wojennej historii trasy Baligród – Cisna i ludziach, którzy w tej historii uczestniczyli.
Z jednej strony byli to partyzanci Ukraińskiej Powstańczej Armii, czyli obrońcy tej ziemi – swojej ziemi, w którą dosłownie wrośli przez ostatnie pięćset lat harówki.
        Z drugiej strony …... Dziś głównie o pewnej młodej, męskiej, interesującej parze.

Jan Gerhard. To pseudonim. Po co pseudonim? Na przykład żeby ukryć swoje prawdziwe nazwisko.
Gerhard ma 24 lata, jest podobno francuskim komunistą, oficerem Ruchu Oporu, gdy na „wezwanie” polskiej partii komunistycznej przyjeżdża do kraju i zostaje mianowany dowódcą 34 pułku piechoty w Baligrodzie.
     Tu zostaje awansowany na pułkownika.
Razem z Gerhardem przyjeżdża jego kompan, 18 latek w stopniu starszego sierżanta (!) też podobno francuski komunista z Ruchu Oporu.
Ten 18 latek, po wielu latach wrócił w Bieszczady i dziś zalicza się do bieszczadzkich zakapiorów. Znany pod ksywką Francuz.

1947 rok. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie generał Świerczewski, zasłużony komunista. Mówi się, że przez jego dowodzenie wielu żołnierzy pojechało do piachu.
W miejscu zasadzki w Jabłonkach, generałowi towarzyszył Gerhard.
       O tym, jak Polacy dławili ukraińskie powstanie Gerhard pisze propagandową książkę „Łuny w Bieszczadach” - jest to opowieść o dobrych Polakach i złych Ukraińcach. Komuniści uczynili książkę obowiązkową lekturą w szkołach.
        O tym co było, Francuz starał się nie mówić.
Nic dziwnego, nie były to miłe wspomnienia. No bo jak ocenić wyrzucanie ludzi z domów, z ojcowizny, bicie, zabójstwa i krzyki:
- „Szybciej, kurwa wasza mać! Chcieliście Ukrainy, to ją dostaniecie!”
I podpalali opuszczone domy.

Co opowiadał Francuz wiem z kilku źródeł, m.in. od Darka Karalucha - dozorcy przy Młynie Kamieni w Huczwicach, który z Francuzem pracował przy siekierezadzie pod Cisną.
Pracował i pił. Pił i pracował.
A taki kompan z ciemną przeszłością otwiera się tylko przy wódce. 
Francuz był młody, ale bystry. Szybko się uczył. 
Zrozumiał, że nie strzela do bandytów, tylko zabija tych, którzy bronią swojej ojcowizny, swojej ziemi.
Odpryski wspomnień Francuza są także w książce Andrzeja Potockiego – Majster Bieda.

Francuz uczestniczył w pacyfikacjach i wysiedleniach Ustrzyk Górnych, Wołosatego, Bereżek, także sławnej Terki, Zawadki Morochowskiej. W tych dwóch ostatnich miejscowościach Wojsko Polskie dopuściło się zbrodni masowych na ludności cywilnej. Wieczne śledztwo trwa w polskim IPN.

Po akcji Wisła Gerhard pociągnął swego młodszego przyjaciela do Warszawy. Sam miał dwuletnie kłopoty, ale jego pupila awansowano na podporucznika i wylądował w ochronie Bieruta. Tu „pracował” do 1956 roku, do momentu, gdy Bierut wrócił z Moskwy w trumnie.
        Łaska pańska na pstrym koniu jeździ - Francuza wyrzucono z wojska i jakiś czas tułał się po Ziemiach Wyzyskanych.
Potem wylądował w Bieszczadach.
        Życie zakończył klasycznie w domu pomocy społecznej w Moczarach.
Gerhard natomiast został zamordowany w Warszawie w niejasnych okolicznościach powiązanych ze sprawą śmierci Świerczewskiego.

Ci zakapiorzy...... do nich zaliczam Darka. Mieli wiele czarnych kart w życiorysie, każdy z nich przechodził okres prosperity, ludzie wielkiego serca, towarzyscy, a towarzyskość kosztuje, oj kosztuje.
          Darek opowiadał o swoich zarobkach, gdy był na wypale na dalekim Mikowie. Góra pieniędzy. Wszystko przepił. Wypalacze chodzili na zmianę przeważnie do knajpy w Komańczy. Niezależnie od pory roku. Nasłuchałem się o ich przygodach po drodze. Nie on jeden tak postępował.
         Wcześniej, kiedy wypał był w Rabem, Darek chodził po zaopatrzenie do Baligrodu. Przynosił trochę jedzenia oraz pięćdziesiąt półlitrówek wódki. O każdej porze roku. To wtedy, zimą, zapracował na przydomek Karaluch. Pisałem o tym.

Darek mówił z rozbrajającą szczerością, że żaden z jego kolegów niczego się nie dorobił, bo „przecież nikt nie miał takiego zamiaru”, jako że do grobu niczego nie da się zabrać.
Z takiego to powodu nie należy się nadmiernie trudzić na tym padole ziemskim.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz