Po bezowocnych poszukiwaniach sklepu wracam
do namiotu.
Obfita kolacja: – gęsta zupa grzybowa z kaszą plus
ostatni kawałeczek wędzonego boczku - leżę ci ja na dowolnie
wybranym boku i przysypiam na długo przed tym, zanim kury pójdą
spać.
Nic
dziwnego więc, że jest jeszcze noc, gdy zrywam się wyspany tudzież
rześki i zwijam namiot, pomimo tego, że on jeszcze mokry.
Nic
to, wyschnie w drodze. Na zdjęciu widać że niektóre trawy są już wyższe od namiotu.
Schodzę
w dół do drogi, potem podążam lekko w górę w stronę Baligrodu,
zostawiając za sobą Wolę Matiaszową i Bereźnicę.
Zdjęcia
szare, bo jest szary przedświt – teraz godz 4.11.
Tam
daleko na górze, gdzie kończy się linia drzew, stał przez trzy
noce mój namiot.
Mijam
znajomą stodołę. Przed nią olbrzymia, a więc stara lipa. W ciszy
świtu niesie się głośne brzęczenie – czerwiec, lipa kwitnie na
całego. Kwitnie i pachnie odurzająco, Ciekawe ile tu pszczół
pracuje? Tysiąc? Dwa?
Wchodzę
coraz wyżej, już jestem ponad Bereżnicą. Rozpiera mnie
radość i poczucie wolności.
Nie
poczuje wolności ten, kto nigdy nie był niewolnikiem.
Oraz:
- potrafię się cieszyć z byle czego. Albo ze wszystkiego. Na
przykład z tego, że żyję. A może z tego, że w Baligrodzie kupię
serdelka?
Podsumowując:
- daję sobie prawo do bycia radosnym bez powodu. Czego i Tobie
Czytelniczko - Czytelniku życzę.
Przez chwilę przebijało się słońce, ale szybko podniosła się mgła. Ostatni szary widok, bo zaraz wejdę w las.
(Nieco
wybiegnę w przyszłość: - pewnie to ta opisana właśnie radość
spowodowała, że tego czerwcowego dnia 2018 roku pobiłem swój
własny jednodniowy rekord bieszczadzkiego piechura – 45
kilometrów)
Dopiero
po drodze chwila na śniadanie.
Idę
więc o poranku skrajem drogi w tej cudnej, niepowtarzalnej samotności i sobie myślę
(bo mam czas).
Myślę
o wojennej historii trasy Baligród – Cisna i ludziach,
którzy w tej historii uczestniczyli.
Z
jednej strony byli to partyzanci Ukraińskiej Powstańczej Armii,
czyli obrońcy tej ziemi – swojej ziemi, w którą dosłownie
wrośli przez ostatnie pięćset lat harówki.
Z
drugiej strony …... Dziś głównie o pewnej młodej, męskiej, interesującej parze.
Jan
Gerhard. To pseudonim. Po co pseudonim? Na przykład żeby ukryć
swoje prawdziwe nazwisko.
Gerhard
ma 24 lata, jest podobno francuskim komunistą, oficerem Ruchu Oporu,
gdy na „wezwanie” polskiej partii komunistycznej przyjeżdża do
kraju i zostaje mianowany dowódcą 34 pułku piechoty w Baligrodzie.
Tu
zostaje awansowany na pułkownika.
Razem
z Gerhardem przyjeżdża jego kompan, 18 latek w stopniu
starszego sierżanta (!) też podobno francuski komunista z Ruchu
Oporu.
Ten
18 latek, po wielu latach wrócił w Bieszczady i dziś zalicza się
do bieszczadzkich zakapiorów. Znany pod ksywką Francuz.
1947 rok. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie generał Świerczewski, zasłużony komunista. Mówi się, że przez jego dowodzenie wielu żołnierzy pojechało do piachu.
W
miejscu zasadzki w Jabłonkach, generałowi towarzyszył
Gerhard.
O
tym, jak Polacy dławili ukraińskie powstanie Gerhard
pisze propagandową książkę „Łuny w Bieszczadach” -
jest to opowieść o dobrych Polakach i złych Ukraińcach.
Komuniści uczynili książkę obowiązkową lekturą w szkołach.
O
tym co było, Francuz starał się nie mówić.
Nic
dziwnego, nie były to miłe wspomnienia. No bo jak ocenić
wyrzucanie ludzi z domów, z ojcowizny, bicie, zabójstwa i krzyki:
-
„Szybciej, kurwa wasza mać! Chcieliście Ukrainy, to ją
dostaniecie!”
I
podpalali opuszczone domy.
Co
opowiadał Francuz wiem z kilku źródeł, m.in. od Darka
Karalucha - dozorcy przy Młynie Kamieni w Huczwicach,
który z Francuzem pracował przy siekierezadzie pod Cisną.
Pracował
i pił. Pił i pracował.
A
taki kompan z ciemną przeszłością otwiera się tylko przy wódce.
Francuz był młody, ale bystry. Szybko się uczył.
Francuz był młody, ale bystry. Szybko się uczył.
Zrozumiał, że nie strzela do bandytów, tylko zabija tych, którzy bronią swojej ojcowizny, swojej ziemi.
Odpryski wspomnień Francuza są także w książce Andrzeja
Potockiego – Majster Bieda.
Francuz
uczestniczył w pacyfikacjach i wysiedleniach Ustrzyk Górnych,
Wołosatego, Bereżek, także
sławnej Terki, Zawadki Morochowskiej. W tych dwóch
ostatnich miejscowościach Wojsko Polskie dopuściło się
zbrodni masowych na ludności cywilnej. Wieczne śledztwo trwa w
polskim IPN.
Po
akcji Wisła Gerhard pociągnął swego młodszego przyjaciela do Warszawy. Sam miał dwuletnie kłopoty, ale jego pupila awansowano na podporucznika i wylądował w ochronie Bieruta. Tu „pracował” do 1956
roku, do momentu, gdy Bierut wrócił z Moskwy w
trumnie.
Łaska
pańska na pstrym koniu jeździ - Francuza wyrzucono z wojska i jakiś
czas tułał się po Ziemiach Wyzyskanych.
Potem
wylądował w Bieszczadach.
Życie
zakończył klasycznie w domu pomocy społecznej w Moczarach.
Gerhard
natomiast został zamordowany w Warszawie w niejasnych
okolicznościach powiązanych ze sprawą śmierci Świerczewskiego.
Ci zakapiorzy...... do nich zaliczam Darka. Mieli
wiele czarnych kart w życiorysie, każdy z nich przechodził
okres prosperity, ludzie wielkiego serca, towarzyscy, a towarzyskość
kosztuje, oj kosztuje.
Darek
opowiadał o swoich zarobkach, gdy był na wypale na dalekim Mikowie.
Góra pieniędzy. Wszystko przepił. Wypalacze chodzili na zmianę
przeważnie do knajpy w Komańczy. Niezależnie od pory roku.
Nasłuchałem się o ich przygodach po drodze. Nie on jeden tak
postępował.
Wcześniej,
kiedy wypał był w Rabem, Darek chodził po zaopatrzenie do
Baligrodu. Przynosił trochę jedzenia oraz pięćdziesiąt
półlitrówek wódki. O każdej porze roku. To wtedy, zimą,
zapracował na przydomek Karaluch. Pisałem o tym.
Darek mówił z rozbrajającą szczerością, że żaden z jego kolegów niczego się nie dorobił, bo „przecież nikt nie miał takiego zamiaru”, jako że do grobu niczego nie da się zabrać.
Z
takiego to powodu nie należy się nadmiernie trudzić na tym padole
ziemskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz