wtorek, 8 stycznia 2019

Cukierek z werbeną

Budzę się rześki na długo przed świtem.


Poranna toaleta tylko i szykuję się do wędrówki. Namiot w lekkiej rosie – nic to, wyschnie w drodze.


Akurat wschodzi słońce, kiedy ruszam znad Soliny.
Ależ tu musi pachnieć, kiedy łąka się nagrzeje!


Kiedy tylko mogę, staram się chodzić raczej ścieżkami niż szlakami.

Może po trzech kilometrach, w środku lasu, natykam się na pole kartofli. Ze zdziwieniem odnotowuję brak jakichkolwiek śladów rycia przez dziki. 
Powystrzelane? A może ten afrykański pomór?
     Skręcam w następną jeszcze mniej widoczną drogę, która zaniedługo urywa się w głuszy i chaszczach.
Zawędrowałem w ścieżkę bez wyjścia.

To teraz mam dwa wyjścia:
- pierwsze primo to iść na azymut na przełaj przez las. Ale tu akurat wokół głębokie wąwozy czyli paryje.
- Drugie primo: - wrócić się.

Ponieważ mam czas, na razie wybiorę trzecie primo i odzipnę kapkę.
Zdejmuję plecak i już wiem, dlaczego było mi tak ciężko.
Oto na plecaku niosę zieloną gąsienicę, którą profani nazwali by glizdą.
Popijam co mam i ostrożnie zdejmuję oną z plecaka.

Po czym decyduję się na drugie primo - trzeba wrócić. 
Tak robię i przypomina mi się wczorajsza rozmowa w karczmie w Polańczyku z parą nieznajomych w wieku więcej niż średnim.
Zjedliśmy - para siedziała naprzeciwko.
Ona puszysta i duża, on chudy i nieduży.
Nie oceniam ludzi po wyglądzie, ten często myli, czekam na kilka pierwszych zdań, na werbalną wizytówkę, którą człowiek określa się sam.
       Rozmowa zaczęła się typowo – Czy się nie boję.
Coś odpowiedziałem w miarę składnie, a że mnie rozpierała niebywała radość wędrówkowa, wyartykułowałem też kilka zdań zachwalających uroki tejże wędrówki.
Samotnej wędrówki – dodałem.
- O to, to, panie szanowny! - zaświergolił on.
- Samotna wędrówka, wolność, widoki, te rzeczy......                                    Zawsze chciałem też tak...... Chociaż na kilka dni... ale żona.....
Tu wykonał nieokreślony gest.
- I dobrze! Siedź na dupie, po co masz guza szukać? A widoki są wszędzie! - Bez owijania w bawełnę podsumowała szanowna małżonka.
A mnie odwiedziła myśl: - Ależ ja dobrze mam, że nie mam jak ten facet!

Ja i facet dopijaliśmy piwo, pani małżonka nic nie piła.
Milczeliśmy, lecz czuło się, że pan małżonek myśli i być może jakąś myśl wypowie niegłupią.
I stało się.
Usłyszałem: - Życie, proszę pana, jest podobne do zabawy z transwestytą: - wszystko pięknie, wszystko ładnie, aż tu nagle: - ch...j!

Po wygłoszeniu tej tyrady, facet dopił ostatniego łyka i wstał.
Żona spiorunowała męża wzrokiem, po czym także wstała.
I poszli.
A ja zostałem, bo miałem jeszcze trochę czasu.

Przypomniałem sobie tę wczorajszą rozmowę i szedłem dalej, a pomimo tego, że było jeszcze wcześnie, robiło się gorąco i naraz przyszedł mi smak na cukierka.
Przecież przychodzą na człowieka nieraz znienacka różne smaki.
      I wydarzyła się w końcu drobna rzecz, ale jakże znamienna i podnosząca na duchu.
Szedłem i myślałem: - „Orzeźwiający cukierek”. A tę myśl adresowałem do mego Anioła.
Bo do kogo miałem adresować?
Idę i po kilkudziesięciu metrach widzę, że na drodze leży.... cukierek! Orzeźwiający do tego, z werbeną!

Podniosłem cukierka i spojrzałem do góry, ponieważ silny przekaz mówił, że tam, nade mną, podfruwa mój Anioł i uśmiecha się.
Nic nie zobaczyłem niestety, lecz wiedziałem, że Anioł tam jest.
     W tym momencie zadzwonił mój przyjaciel Mirek, a ja w podekscytowaniu zdałem mu relację ze zdarzenia.
Oczywiście, że komuś ten cukierek wypadł na drogę, ale przecież nie ma przypadków! Wielokrotnie znajdowałem różne rzeczy nie tylko w Bieszczadach, myśląc o nich kilka, czy kilkanaście minut wcześniej.
I każdy tak ma, tylko ludziom to umyka.
Potem las się skończył i szedłem obok łąki.

Aż dotarłem ponad Rybne, gdzie głód przypomniał o śniadaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz