Poranna
toaleta tylko i szykuję się do wędrówki. Namiot w lekkiej rosie –
nic to, wyschnie w drodze.
Akurat
wschodzi słońce, kiedy ruszam znad Soliny.
Może
po trzech kilometrach, w środku lasu, natykam się na pole kartofli.
Ze zdziwieniem odnotowuję brak jakichkolwiek śladów rycia przez
dziki.
Powystrzelane? A może ten afrykański pomór?
Skręcam
w następną jeszcze mniej widoczną drogę, która zaniedługo urywa
się w głuszy i chaszczach.
To teraz
mam dwa wyjścia:
-
pierwsze primo to iść na azymut na przełaj przez las. Ale tu akurat wokół głębokie wąwozy czyli paryje.
-
Drugie primo: - wrócić się.
Ponieważ
mam czas, na razie wybiorę trzecie primo i odzipnę kapkę.
Zdejmuję
plecak i już wiem, dlaczego było mi tak ciężko.
Oto
na plecaku niosę zieloną gąsienicę, którą profani nazwali by
glizdą.
Po czym decyduję
się na drugie primo - trzeba wrócić.
Tak robię i przypomina mi się wczorajsza rozmowa w karczmie w Polańczyku z parą nieznajomych w wieku więcej niż średnim.
Tak robię i przypomina mi się wczorajsza rozmowa w karczmie w Polańczyku z parą nieznajomych w wieku więcej niż średnim.
Zjedliśmy - para siedziała naprzeciwko.
Ona puszysta i duża, on chudy i nieduży.
Ona puszysta i duża, on chudy i nieduży.
Nie
oceniam ludzi po wyglądzie, ten często myli, czekam na kilka
pierwszych zdań, na werbalną wizytówkę, którą człowiek określa się sam.
Rozmowa
zaczęła się typowo – Czy się nie boję.
Coś
odpowiedziałem w miarę składnie, a że mnie rozpierała niebywała
radość wędrówkowa, wyartykułowałem też kilka zdań
zachwalających uroki tejże wędrówki.
Samotnej
wędrówki – dodałem.
-
O to, to, panie szanowny! - zaświergolił on.
-
Samotna wędrówka, wolność, widoki, te rzeczy...... Zawsze chciałem też
tak...... Chociaż na kilka dni... ale żona.....
Tu
wykonał nieokreślony gest.
-
I dobrze! Siedź na dupie, po co masz guza szukać? A widoki
są wszędzie! - Bez owijania w bawełnę podsumowała szanowna
małżonka.
A
mnie odwiedziła myśl: - Ależ ja dobrze mam, że nie mam jak ten
facet!
Ja i facet dopijaliśmy piwo, pani małżonka nic nie piła.
Milczeliśmy,
lecz czuło się, że pan małżonek myśli i być może jakąś myśl
wypowie niegłupią.
I
stało się.
Usłyszałem:
- Życie, proszę pana, jest podobne do zabawy z transwestytą: - wszystko pięknie,
wszystko ładnie, aż tu nagle: - ch...j!
Po wygłoszeniu tej tyrady, facet dopił ostatniego łyka i wstał.
Żona
spiorunowała męża wzrokiem, po czym także wstała.
I
poszli.
A
ja zostałem, bo miałem jeszcze trochę czasu.
Przypomniałem
sobie tę wczorajszą rozmowę i szedłem dalej, a pomimo tego, że
było jeszcze wcześnie, robiło się gorąco i naraz przyszedł mi
smak na cukierka.
Przecież
przychodzą na człowieka nieraz znienacka różne smaki.
I
wydarzyła się w końcu drobna rzecz, ale jakże znamienna i
podnosząca na duchu.
Szedłem
i myślałem: - „Orzeźwiający cukierek”. A tę myśl
adresowałem do mego Anioła.
Bo
do kogo miałem adresować?
Idę i po kilkudziesięciu metrach widzę, że na drodze leży....
cukierek! Orzeźwiający do tego, z werbeną!
Podniosłem
cukierka i spojrzałem do góry, ponieważ silny przekaz mówił, że
tam, nade mną, podfruwa mój Anioł i uśmiecha się.
Nic
nie zobaczyłem niestety, lecz wiedziałem, że Anioł tam jest.
W
tym momencie zadzwonił mój przyjaciel Mirek, a ja w podekscytowaniu
zdałem mu relację ze zdarzenia.
Oczywiście,
że komuś ten cukierek wypadł na drogę, ale przecież nie ma
przypadków! Wielokrotnie znajdowałem różne rzeczy nie tylko w
Bieszczadach, myśląc o nich kilka, czy kilkanaście minut
wcześniej.
I
każdy tak ma, tylko ludziom to umyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz