poniedziałek, 7 grudnia 2015

Czerwonym szlakiem

Gdy wstaniesz o brzasku...... dzień wydaje się nieprawdopodobnie długi. Wydaje się, że każda godzina trwa dwie godziny.
O rześkim poranku zwijam biwak.
Jest bardzo miło oraz niezwykle przyjemnie.
Następuje niespieszne pakowanie, jeszcze rzut oka na miejsce po namiocie i żegnam się ze zrębem.
Dobytek na plecy i w drogę.
Krótki przystanek przy potoku Niedźwiedzim na chlapu-chlapu i dalej w dół czerwonym szlakiem.

Na horyzoncie coraz lepiej widoczne połoniny.

Idę swoim tempem, czyli niespiesznie. Idę i myślę...... Kiedy jest czas, możesz wymyślić coś całkiem niegłupiego.....
Gdy siebie szanujesz, wszystkie czynności stają się jak w niedzielę, stają się świąteczne, a więc dba się o detale, a przygotowania, które są najważniejsze, wykonujesz wolno i dokładnie.
To jest ten sławny element świętowania życia, nazywany przykładowo przez Chucka Norrisa: - zwolnij, aby przyspieszyć.
        Gdy każdy dzień potraktuje się jak niedzielę, a nastrój będzie jak w piątek po pracy, wchodzisz w celebrowanie.
Każdy dzień przeżywasz, jakby był on twoim dniem ostatnim, bo tak przecież może być.
Czyli należy pogodzić się ze śmiercią.
Dwie rzeczy są w życiu pewne: - narodziłem się i umrę.
      Narodziny już były..... Można się narodzić powtórnie, lub odkryć w sobie wewnętrzne dziecko, ale nie wydarzy się to, jeśli wcześniej nie przestaniesz bać się śmierci.
Kiedy odrzucisz lęk przed śmiercią.....
To jest punkt zwrotu. A gdy do tego dołożysz podniosły nastrój rozpoczyna się celebrowanie, wykonywanie każdej czynności jakby cel nie był ważny, bo tak właśnie jest: - nie cel się liczy, lecz droga do niego.
Ta droga to tao. Ta droga to stan łaski.

Owszem, mam świadomość, że nie każdy może sobie na takie życie pozwolić.
Lecz piszę o tym dlatego, żeby każdy z czytelników wiedział, że jest taki sposób na życie. Już sama wiedza wystarczy, by w tym kierunku podążać.
I jeszcze jedno: wiek nie ma tu nic do rzeczy. Można być starym głupcem i młodym mądrym człowiekiem.
 

Filozofia zen także podkreśla ważność jednego elementu: jest to pogodzenie się ze śmiercią.
Gdy tak się stanie, znika także lęk przed życiem, znikają blokady, nie potrzebujesz już nigdzie gonić, automatycznie wpadasz w tu i teraz.
Ogarnąłeś się, stajesz się pogodnym człowiekiem, przyjacielsko nastawionym do świata. Jednocześnie świat zauważa w tobie tę zmianę, bo stałeś się właśnie sobą: połączyłeś się z nieznajomym, który szedł z przeciwka i stanął na twojej ścieżce.
Stałeś się jednością.

Już nie jesteś Ja innym Ty. Wyszedłeś z podziału osobowości, zakończyłeś schizofrenię.
Nie tyle żegnasz to wariatkowo miejskie, wyścig szczurów, ile nabierasz do niego dystansu.
     Patrzysz na życie jak na zdjęcia w cudzym albumie, jakbyś wszedł na wysoką drabinę.
Ten dystans może do człowieka dotrzeć na wiele sposobów.
Do Norrisa dotarł, gdy umarł Bruce Lee. Ludzie opowiadali o śmierci Bruce'a tyle bzdur, że został zabity na przykład.
Zawsze należy sięgać do źródła.

Chuck pisze:
Każda opowieść o Bruce'u Lee jest oczywiście zabarwiona smutkiem. W pewnym sensie był on Jamesem Deanem świata sztuk walki.: - naturszczykiem, urodzonym gwiazdorem, który umarł młodo, w wieku trzydziestu dwóch lat, na skutek nadwrażliwości na jeden ze składników tabletki od bólu głowy.
     Dowiedziałem się, że Bruce zmarł w Hongkongu, kiedy przebywałem w Los Angeles, próbując dostać się do filmu. Widzieliśmy się zaledwie cztery dni wcześniej. Przyjechał na badania, ponieważ podczas kręcenia filmu w Hongkongu zemdlał.
Zjedliśmy dim sum w jego ulubionej restauracji w Chinatown....
Na jego pogrzeb, 2 lipca 1973 roku przybyło ponad dwadzieścia tysięcy pogrążonych w smutku fanów. Parę dni później w San Francisko odprawiona została msza w jego intencji. Poleciałem tam z Jamesem Coburnem i Steve'em McQueenem, którzy byli uczniami Bruce'a i jego dobrymi przyjaciółmi.
Często wspominam Bruce'a, który zawsze wydawał się tak zajęty, jednak znajdował czas, żeby zwolnić i podzielić się czymś z przyjacielem, choćby pomarańczą lub zagadką zen.

Strach prze śmiercią – przypowieść zen

Wielki mistrz miecza został nauczycielem na dworze szoguna.
Pewnego dnia przyszedł do mistrza jeden z członków straży przybocznej szoguna i poprosił, aby nauczyciel zaczął z nim lekcje fechtunku.
Mistrz spojrzał na niego i rzekł: Z tego, co widzę, wyglądasz na mistrza szermierki. To chwalebne, że chcesz się doskonalić. Zanim wejdziemy w relację uczeń – nauczyciel, powiedz mi do jakiej szkoły należysz.
- Wstyd mi to wyznać, lecz nigdy nie uczyłem się tej sztuki – odparł strażnik.
- Czyżbyś chciał mnie oszukać? Jestem nauczycielem samego szoguna i moje oko nigdy mnie nie zawiodło.
- Wybacz, że urągam twemu honorowi – odparł strażnik – ale naprawdę nie wiem nic o szermierce.

Jego zdecydowanie zastanowiło mistrza miecza, pomyślał więc chwilę i powiedział:
- Jeśli tak mówisz, to musi być prawda. Nadal jednak jestem pewien, że w jakiejś dziedzinie jesteś mistrzem, chociaż nie wiem, w jakiej.
- Skoro nalegasz, powiem ci – odparł żołnierz. Jest jedna rzecz, w której jestem mistrzem. Gdy byłem jeszcze chłopcem, przyszło mi do głowy, że jako samuraj nie powinienem w żadnych okolicznościach bać się śmierci. Zmagałem się z tą kwestią przez kilka lat i w końcu śmierć nie stanowi już dla mnie problemu. Może to właśnie wyczułeś?
- Tak! O to mi właśnie chodziło! - rzekł nauczyciel.
Cieszę się, że mój osąd okazał się słuszny. Ostateczna tajemnica mistrzostwa w fechtunku leży również w uwolnieniu się od myśli o śmierci. Zgodnie z tą zasadą ćwiczyłem setki uczniów, lecz jak dotąd żaden z nich nie zasłużył na mistrzowskie świadectwo. Tobie technika jest niepotrzebna. Już jesteś mistrzem.


Doszedłem do cerkwiska w Smereku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz