środa, 28 marca 2012

Wybuchowy raj


Matka wysyłała mnie co roku na letnisko, do swojej siostry pod Warszawę. Legionowo – Przystanek. Ciocia Lusia mieszkała w domu parterowym ze strychem i piwnicą. Na strychu było pełno „skarbów” – starych obrazów, różnych dziwnych sprzętów, narzędzi itp. Spędzałem tam w deszczowe dni jako mały chłopiec całe godziny. Potem, gdy byłem już starszy, zacząłem chodzić do szkoły, w deszczowe dni siedziałem na werandzie, obudowanej kolorowymi szybkami, i czytałem książki. Do piwnicy nie lubiłem chodzić. Ciocia wysyłała mnie do niej po słoiki ogórków. Było tam ciemno, światło wpadało tylko przez otwartą klapę w podłodze. I pachniało stęchlizną. W lecie, gdy do niej wchodziłem, było w niej tak jakoś nieprzyjemnie chłodno. I te pajęczyny! Fuuu. Ciocia wynajmowała ten dom od pani Śledziejowskiej. To żona kapitana Śledziejowskiego, przedwojennego oficera, który został zamordowany przez Rosjan w Miednoje. Wokół były wyznaczone puste działki, zalesione, z fundamentami pod domy dla innych oficerów. Odkryte piwnice w tych fundamentach. To ciekawe tereny zabaw okolicznych dzieci. W odległości kilometra cmentarz na piaszczystej górze i lasy, lasy, i raj dla chłopców: mnóstwo wszelkiego rodzaju żelastwa wojennego i niewybuchów! Gdy wybuchło powstanie w Warszawie w 1944 roku, Stalin zatrzymał front, aby umożliwić Niemcom zdławienie powstańców. Niedaleko domu cioci Lusi, zaczynała się ziemia niczyja – aż do Chotomowa. Trwały tam walki pozycyjne od sierpnia 1944 aż do 17 stycznia 1945, gdy front ruszył. Niemcy mieli bunkry w Chotomowie i Janówku, oraz ciężką artylerię w Modlinie. A więc podstawowa zabawa: rozpalanie ogniska na niewybuchach. Ale był huk! Sypanie amunicji do ogniska, układanie ścieżek z piroksyliny, z wieloma zakrętami. Ogień zapalony po zmierzchu był największą atrakcją, szumiał, rozchodził się na klika ścieżek, a potem znowu skupiał na jednej. A na zakrętach sypaliśmy proch zmieszany z żywicą sosnową, to wystrzelało gejzerem kolorowych iskier. Coś podobnego robi się dziś z układanymi przez wiele godzin kostkami domina. Potem wystarczy trącić.........Pracowicie wyłamywaliśmy czubki z amunicji karabinowej, aby „odzyskać” proch. Pocisk karabinowy wkładało się czubkiem w unieruchomioną metalową wąską rurkę i wystarczyło pociągnąć za łuskę w bok, czubek się skręcał nieco w miejscu, w którym obejmowała go łuska i można go było wyjąć po chwili palcami bez wysiłku. Na pociski z pepeszy wymyśliłem sposób na dwa obcążki – kombinerki. Jednymi obejmowało się okrągły czubek, drugimi krótką łuskę. Zakręcić i już się sypie srebrzysty proch podobny do maku. W zasięgu ręki były wszystkie rodzaje amunicji, również smugowe – zapalające, przeciwpancerne do polskich karabinów z dwumetrową lufą, niemieckie i rosyjskie z oznaczeniami armii, serii itd. Pociski artyleryjskie, do dział, granatników, bomby, miny przeciwpiechotne, granaty i całe sterty min przeciwczołgowych. A wszędzie, wszędzie pełno odłamków pocisków. Jednym słowem wybuchowy raj. I jałowce, morze jałowców, nagrzanych letnim słońcem na piaszczystych wydmach, pachnące i kłujące, obsypane owocami – jagodami. I motyle i pasikoniki i ja, ciągle boso, tak chodziłem przez całe lato. Podeszwy stóp stwardniałe po dwóch miesiącach chodzenia boso, pozwalały na bieganie po rżysku. Czy ktoś dziś biega boso po rżysku? A w upalne dni piach był tak gorący na wydmach, że trzeba było przebierać nogami stojąc boso. Kąpaliśmy się w krystalicznie czystej wodzie, cieplutkiej, bo płytkiej, która zbierała się na dnie rowu przeciwczołgowego pod lasem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz