środa, 28 marca 2012

KOGUT


Ciocia Lusia miała za domem ogród. Ogród z basenem! Przed wojną oficerowie polscy mieli domy z basenami. Nie były to ogromne baseny, były nawet małe całkiem, duże były w skali mojej, czyli dziecka. Bo skala dziecka jest inna. I skala oceny dorosłych jest inna – druzgocąca. Generalnie dorośli to głupki, ciągle tylko czegoś zakazują, bez przerwy używają słowa: - nie. Nie biegaj, nie krzycz, nie bij brata, bo się zmęczysz.........Basenu nigdy nie widziałem. Miałem może 6 lat, nie chodziłem jeszcze do szkoły. Wcześniej przyjeżdżałem z babcią do cioci Lusi, ale pamiętam tylko migawki: - stoję przy ścianie domu, który na macie słomianej nabitej na deski, był następnie otynkowany. I zjadam z innymi dziećmi tynk....Brak wapna w organizmie? A może brak tynku w organizmie. Potem moje zainteresowanie ogrodem, który w skali dziecka wydawał się dżunglą nieprzebytą. Ciągnęło mnie do ogrodu, ale co z tego, nie spodobałem się kogutowi. Był przepiękny - wielki, czerwony, bojowy. Nie lubił mnie. Gonił, piał i dziobał boleśnie. Uciekałem na schody do samych drzwi wejściowych. Tam czułem się bezpieczny i pokazywałem kogutowi język. A on krążył u stóp schodów zezłoszczony wielce. Ciocia Lusia tłumaczyła mi, że to tylko kogut, żebym się nie bał. Łatwo powiedzieć. Trudniej wykonać. Ciocia dała mi uzbrojenie – kij, i dodała śmiałości. Ruszyłem na wojnę z kogutem. On się początkowo wycofał w krzaki malin, widząc kij w moim ręku. Lecz zwierzęta widzą aurę człowieka, jeśli brakuje w niej koloru odpowiedzialnego za odwagę a jest barwa obrazująca strach, ruszają do ataku. I kogut to zobaczył. Ruszył z furią na mnie. Ja zapomniałem o kiju. Przeszkadzał tylko w ucieczce. Odrzuciłem go i w nogi! Zostałem dognany, kogut usiadł mi na plecach o dziobał w kark do krwi. Ten atak przesądził o życiu koguta. W niedzielę przyjechali moi rodzice, a na obiad był rosół z koguta. Podobno nie chciałem jeść. Ja w ogóle byłem niejadek. Ale może chciałem uszanować w ten sposób odwagę mego przeciwnika? Kogut był w swej dużej części upieczony, czy ugotowany i leżał na półmisku na środku stołu w salonie. Wlepiałem w to, co było kiedyś kogutem wzrok, sprawdzając, czy się nie poruszy.

Wielki prostokątny dębowy stół, dwanaście artystycznie rzeźbionych krzeseł z wysokimi aż do głowy oparciami. Kryształowy żyrandol i prawdziwy wielki piec w krawędzi salonu. Piec wystawał na dwa sąsiednie pokoje dając im ciepło. Bo kuchnia była węglowa z żelaznym blatem, na którym ciocia Lusia piekła podpłomyki. Blat rozgrzewał się do czerwoności nieraz. Wokół domu rosły sosny i było pełno szyszek. Lubiłem je zbierać na podpałkę. Ogień szumiał. Ciocia piekła i opowiadała bajki. Umiała opowiadać. Lubiłem słuchać tych opowiadań. I już tak zostało. Lubię słuchać, gdy ktoś opowiada ciekawie. Ale tylko nieliczni ludzie potrafią opowiadać ciekawie niestety. A więc, gdy nikogo nie było w salonie, naokoło tego stołu jeździłem na rowerku.

1 komentarz:

  1. No i po cioci Lusi odziedziczył Pan tą umiejętność ciekawego opowiadania.
    Pozdrawiam .
    Artur

    OdpowiedzUsuń