W ogrodzie u cioci Lusi były maliny, grządki z marchewką, pietruszką, cebulą, z pomidorami. Oraz na końcu ogrodu, lekko wzniesionego do góry w stronę piaszczystej wydmy, kilka drzew: gruszka klapsa, wiśnia, jakaś jabłoń pokręcona bardzo, oraz niezwykle dorodna czereśnia z ciemnymi, prawie czarnymi owocami. Gdy kończył się rok szkolny i zaczynały wakacje, czereśnie akurat dojrzewały. Byłem niejadkiem, ale czereśnie lubiłem bardzo.Dopóki były owoce, jedzenie czereśni z drzewa było dla mnie główną atrakcją. Wchodziłem na drzewo rano i siedziałem na nim godzinami, aż do obiadu, jedząc. Po obiedzie znowu na drzewo do wieczora! Ręce lepkie były od soku, twarz umazana, a pod drzewem zbierały się wypluwane pestki. Było ich coraz więcej, robiły się jasno żółte. Całe góry pestek. Na drzewo wchodził jeszcze tylko wujek. Poza tym była konkurencja w postaci szpaków, które całą chmurą obsiadały drzewo o świcie. Myślę, że szpaki zjadały najwięcej. Była niesamowita ilość owoców na gałęziach, wujek podpierał je, aby się nie łamały, ale ilość owoców szybko się zmniejszała i po dwóch tygodniach nie było już ani jednego. Za to wokół pnia leżała kilkucentymetrowa warstwa jasnych pestek, wogóle nie było widać ziemi w promieniu kilku metrów od drzewa. Lubiłem chodzić po nich i przesuwać bosymi stopami te leciutkie zwały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz