środa, 11 listopada 2020

Czarownica z Certyfikatem


Kto chce, ten wie o co chodzi: - To jest proces. kk tonie pod własnym ciężarem. To dobra wiadomość, bo przecież sekta jest praprzyczyną zła dziejącego się w Polsce. Uwaga: po II wojnie z sektą liczyli się wszyscy! Komuniści, Platforma i oczywiście obecni troglodyci mentalni - czytaj dziadersy.

Dla okazania jedności z młodymi, każdy wpis poprzedzam Symbolem Buntu Kobiet

*****  *** Dziadersy muszą odejść! 

-------------------------------------------------------------------------------------

Grudzień-styczeń 2016. Piątek. Sylwestrowy wypad w Bieszczady zbliża się do końca. Właśnie wstaje krystaliczny i bardzo zimny poranek (minus dwadzieścia stopni Celsjusza). Jestem rozczarowany brakiem śniegu. Jest go jak na lekarstwo, może 5 cm. 


Jestem rozczarowany brakiem śniegu, ale w nagrodę są te przecudne bieszczadzkie noce!!!! 


W niedzielę wracamy z Henrykiem do Warszawy. A na razie zasuwam po wodę. Mróz nie zdążył jeszcze całkiem zamrozić strumyka. 




Zaraz po śniadaniu zaczyna padać i jak to w Bieszczadach z każdą godziną pada coraz  intensywniej. Świat pięknieje w oczach, no robi się po prostu cudnie! Pada do wieczora i wydaje się, że jest już dostatecznie cudnie. Idziemy spać.

Sobota. Rano zmieniony świat - białośnieżnie. Pada i jak widać padało też całą noc.


Jutro rano mamy jechać, a tu na szosie utworzyły się zaspy! Sypią aniołowie białym puchem. - pada dalej. Z drobnymi przerwami co prawda aniołowie sypią, ale już dość, dość!!! Ile można? A co będzie, jak autobus nie przyjedzie? Bo to Bieszczady przecież. Uderzający kontrast – ach jak niedawno tak było! Tylko stolik ten sam.



Wieczorem schodzimy do szosy. Pług przejechał przed południem, więc widać doskonale, że od tej pory napadało 15 cm. nowego śniegu. Żywego ducha nie widać, no i zero samochodów. Dalej trzyma minus dwadzieścia. - Nie jest dobrze, ale nie beznadziejnie, powiedział Cygan, kiedy go w roku 1888 prowadzili na szubienicę za potrójne morderstwo – pocieszamy się z Henrykiem naszym starym dyżurnym dowcipem.

Niedziela. Rano podążamy żwawo do przystanku w Woli Michowej naprzeciwko sklepu Bogdana. (Nalewkarnia). Czekamy w napięciu, przytupując. Wreszcie kamień z serca - widać światła autobusu nadjeżdżającego od  Cisnej.                                                                                  Bilety, siadamy w cieple. Poza nami w autobusie tylko dwie kobiety. No i kierowca ma się rozumieć. Jedziemy. Mała Wola, Smolnik. Nikt nie wsiada, ani nie wysiada. Jedziemy wolno, zbliżamy się do podjazdu do Nowego Łupkowa. Jedziemy wolno, coraz wolniej. Silnik rzęzi, przerywa. Wprawne ucho łowi dźwięki, doświadczenie podpowiada: - cóś z paliwem, pewnie zamarza, bo co ma być przy tej temperaturze? …. Silnik gaśnie.                                                                               

Rozrusznik i ruszamy. Po pięćdziesięciu metrach powtórka z rozrywki. I jeszcze raz to samo. Jakoś udało się kierowcy wgramolić na samą górę i zakręcić przy cmentarzu. Stajemy naprzeciwko szkoły w Nowym Łupkowie.                                                                                 

Kierowca wyciąga telefon i dzwoni do Cisnej: - Halo! Stoję w Nowym Łupkowie, paliwo zamarzło, przyślijcie drugi autobus!  Wśród kobiet poruszenie.                                                                                       

Pytają: - panie, ile to potrwa? Kierowca: - a bo ja wiem? - Może ze dwie godziny, albo cztery.

Okazuje się, że jedna pasażerka jedzie do Gdańska na pogrzeb, ma się przesiąść w Warszawie. Druga ma z Warszawy samolot z lotem gdzieś tam. Obie eleganckie, wyfiokowane, w futrach. Obie najpierw zmierzają do Sanoka.

                              Czarownica bez Certyfikatu

Ta od pogrzebu w Gdańsku zaczyna narzekać: - Co to jest! Gdzie się nie znajdę ostatnio, to wszystko się psuje, albo pogrzeb. Dopiero męża pochowałam, a potem siostrę!

Słuchamy z Henrykiem w milczeniu tego co się dzieje. Odzywa się telefon kierowcy: - Halo! Nie ma kto przyjechać? Acha! Rozumiem. Jest komu, tylko nie ma sprawnego autobusu. To może ropy zimowej ktoś by podrzucił? Po południu dopiero?

Kobity w krzyk! – My bilety kupiłyśmy, co to jest!? 

Teraz Henryk sięga po telefon i wydzwania swego znajomego z Nowego Łupkowa. Facet zgadza się nas podwieźć do Sanoka za stówę. Henryk informuje pasażerki: - Jeśli panie chcą, możemy udać się do Sanoka we czwórkę.

Kobity w lament: - Dwa razy płacić?! Kto nam odda za bilet z Cisnej? A teraz jeszcze dochodzi taksówka po 25 od osoby?                                                                           - A to już wasza wola drogie panie – możecie jechać, albo nie jechać – odpowiada spokojnie Henryk - Za dziesięć minut my z kolegą opuścimy ten zepsuty pojazd, oraz wasze przemiłe towarzystwo.

(Dla wyjaśnienia bilet z Cisnej do Sanoka mógł w tym czasie kosztować 18 zł na przykład). Po dziesięciu minutach zajeżdża znajomy Henryka i pakujemy się do jego pojazdu całą czwórką jednak. Największa kobita obok kierowcy, z tyłu Henryk, ja w środku. obok mnie z prawej mniejsza kobita.

Następuje powolny zjazd w dół i może po pięciuset metrach, na wysokości Chleba Domowego Osławica, wywala z hukiem prawa tylna opona.                                                    Kierowca pozwala zostać nam w pojeździe. Henryk wysiada i robi zdjęcie rozwalonej jak od wybuchu (prawie na całym obwodzie) opony, ja flirtuję z tą kobitką od pogrzebów, bo po długim poście wydała mi się ona atrakcyjna. Kierowca sprawnie zmienia koło, ja flirtuję, jeszcze do mnie nie dociera, że coś jest nie tak.

Ruszamy. Moja sąsiadka ma na imię Marta, ja w swym żywiole: - Pani Marta grzechu warta, hi hi hi, ha ha ha!                                  

Jedziemy. Jednak dosłownie w mgnieniu oka, oraz natychmiast chęć flirtowania wyparowuje ze mnie – uderza silny ból w nodze! W tej nodze od strony pani Marty.                                                                                             

To z powodu ciasnoty – myślę sobie. Siedzimy tu ściśnięci na tylnym siedzeniu we trójkę, upchani jak śledzie w puszce, każdy śledź zimowo ubrany, a najwięcej miejsca zajmuje pani Marta w swym futrze, dlatego noga boli. Jeszcze mam wesołe myśli: - Chłopie! Atrakcyjna kobitka, co innego powinno ci sztywnieć, a nie noga!                                                       

Dziwny ten ból – jest silny, a boli nie boli – jakoś tak noga zupełnie zesztywniała, całe udo aż do stopy prawie bez czucia, a w biodrze wyraźne mrowienie. Wiercę się w ciasnocie ogólnej i kręcę ile mogę, a mogę tylko  tyle co nic i staram się poruszać nogę po parę centymetrów w przód i tył. Już się nie odzywam, już o niczym innym nie myślę, tylko o tym, żeby dojechać do Sanoka i wysiąść!

I jest wreszcie dworzec autobusowy w Sanoku! Hurra! Wygramalam się z tą sztywną nogą i powiadam wam - cud! Cud!                                                                                   Kiedy tylko wysiadłem sztywność gwałtownie i natychmiastowo ustąpiła. Wróciło pełne czucie. Noga jest jak nówka!

Przy obiedzie wymieniamy myśli z Henrykiem. Opowiadam o zdrętwiałej nodze. Coś mnie tknęło i mówię do kolegi: - Przypominasz sobie, co ta kobita mówiła? Że tam gdzie ona jest wszystko się psuje, albo pojawiają się pogrzeby? Paliwo zamarzło przez nią, oponę wywaliło, z jej powodu rozbolała mnie noga. To Baba Jaga jakaś, albo cóś, w każdym razie ma złą energię. A ja ją próbowałem podrywać!

O szesnastej wsiadamy do Neobusa. Ciepełko, przytulnie. Idziemy na sam tył. Wsiadają kolejni pasażerowie, wśród nich widzimy nasze obie znajome.

- Oho! - Mówię do HenrykaPodejrzana Energia nie chce nam odpuścić. Ciekawe co się teraz zepsuje.

I nie trzeba było długo czekać: - po przesiadce w Niebylcu w kolejnym autobusie zepsuło się ogrzewanie. Jechaliśmy do Warszawy w kurtkach, czapkach, rękawiczkach. Ale to akurat nie był problem – podróż w zimnie nie męczy tak, jak podróż w nadmiernym cieple.

Morał z tej bajki: - unikajmy Czarownic bez certyfikatu, lecz nie mylmy ich z przyzwoitymi bieszczadzkimi Czarownicami z Certyfikatem.

                      Czarownica z Certyfikatem

To są takie? Jak najbardziej są! Na dowód zdjęcie Czarownicy z Certyfikatem, a więc Krysia Rados ze Szwejkowa w stroju służbowym. Na pierwszym zdjęciu zza winkla wygląda nieżyjący już ulubieniec Krysi - Ferdek. Kiedy pojawiłem się w Szwejkowie, Ferdek miał już swoje lata. Chyba lubił mnie bardzo - namiętnie bowiem wypróżniał się za namiotem. Kultura pełna. Nie z frontu przed wejściem, tylko za.




P.S. Żeby nie było niedomówień: - Krysia była wobec mnie zawsze korekt, nic do niej nie mam, a biwakowanie 2013 przy byłej strażnicy WOP w Łupkowie bardzo miło sobie wspominam.

                              Żyj tak, żeby nie zgłupieć.

Odrobina autopromocji: - patrzę z sentymentem na zdjęcia (poniżej autor bloga, ten sam czas, a Krysia fotografem) i przypomina się zalecenie Osho – dla zdrowia psychicznego, znaczy żeby nie zgłupieć, tudzież aby cieszyć się życiem, pozwalaj sobie od czasu do czasu na nieco szaleństwa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz