Bardzo
lubię słuchać o różnych cudach-niewidach i historiach nie z tej
ziemi. Dziś opiszę historię Tiziano Terzianiego, włoskiego
dziennikarza.
Zdarzyło
się to w Hongkongu.
Była
wiosna 1976 roku, gdy Terziani „przypadkiem” trafił do
wróżbity.
Wiarę w duchy, wróżby i temu podobne rzeczy zaliczał
do zabobonów i traktował sceptycznie. Przypadek polegał na tym, że
nie miał najmniejszego zamiaru udawać się do wróżbity, ale uległ
grupie przyjaciół, którzy go do jasnowidza właściwie zaciągnęli.
Jak
napisał Tiziano: - ”Życie jest pełne sposobności
(znaków stojących na poboczu Drogi Życia), problem polega jedynie
na tym, aby je rozpoznać, a to wcale nie jest łatwe.
W
moim przypadku sposobność miała wszelkie znamiona klątwy,
usłyszałem bowiem: - Strzeż się! Istnieje wielkie ryzyko, że
umrzesz w roku 1993. Dlatego nie wolno ci w tym roku latać samolotem
albo helikopterem. Nigdy!. Ani razu! Jeśli nie zginiesz w tym roku w
katastrofie lotniczej, dożyjesz osiemdziesięciu czterech lat”.
Z
perspektywy roku 1976 był to czas tak odległy, że stanowił
właściwie całą wieczność.
Jednak
lata mijały i nadszedł koniec 1992 roku. Tiziano przypomniał
sobie o przepowiedni i miał dylemat: - „Czy uwierzyć staremu
Chińczykowi i przeorganizować swe dziennikarskie życie?”.
Mieszkał
już wówczas w Azji od ponad dwudziestu lat. Najpierw w Singapurze,
potem w Hongkongu, Pekinie, Tokio i wreszcie w Bangkoku.
Dzięki
temu potraktował wróżbę po azjatycku: - nie walczyć, lecz się
ugiąć.
Od
tej chwili, od Sylwestra 1992/1993 podróżował z pomocą
wszystkiego, tylko nie tego, co lata.
Decyzja
okazała się znakomita! Rok 1993 stał się rokiem niezwykłym.
Tiziano tak to ocenił: - miałem zginąć a ODŻYŁEM!
To,
co początkowo wydawało się klątwą, okazało się
błogosławieństwem, odzyskałem poczucie odkrywania i przygody.
W
lecie 1993 wyjechał z Bangkoku odwiedzić matkę mieszkającą we
Florencji. Jechał przez Kambodżę, Wietnam, Chiny, Mongolię,
Syberię itd.
Po
miesiącu wylądował we Florencji.
Jeszcze
zapoznajmy się z opisem wizyty u staruszka Chińczyka.
Wróżbita
mieszkał w jednym ze starych, niszczejących mrówkowców w Wanchai.
Drzwi do mieszkań były otwarte nawet w nocy, aby wpuścić
powietrze, ale przed złodziejami chroniły kraty zamykane na kłódki.
Stanęliśmy
przed właściwą kratą.
W
środku na podłodze stał mały ołtarz z czerwoną lampką oraz
miska ryżu i pomarańczy przeznaczonych dla lokalnych bóstw i
duchów przodków.
W
powietrzu unosił się przyjemny zapach kadzideł. Za starym żelaznym
biurkiem siedział starszy Chińczyk w kamizelce bez rękawów, z
wygoloną głową.
Kościste
ręce spoczywały na wiekowych książkach i liczydłach.
Stałem
z boku, gdy wróżbita udzielał porady żonie przyjaciela.
Potem
starzec wskazał na mnie i powiedział w nieznanym mi dialekcie
kantońskim: - ”On mnie interesuje”.
Odmierzył
sznurkiem długość mego przedramienia, potem obmacał mi czaszkę,
spytał kiedy się urodziłem, w jakiej porze dnia, zrobił kilka
obliczeń na liczydłach, spojrzał mi w oczy i powiedział: - „Mniej
więcej rok temu miałeś zginąć gwałtowną śmiercią, ale
uratował cię uśmiech”....
To
była prawda, ale....skąd on mógł o tym wiedzieć!!!?
Zdarzyło
się to w Kambodży rok wcześniej.
Kraj
zajmowali Czerwoni Khmerowie.
Wyjechałem
z Phnom Penh kilka dni przed upadkiem miasta.
Jednak
w hotelu Oriental w Bangkoku, dopadło mnie sumienie i postanowiłem
wrócić i spróbować ratować przyjaciół zdanych na łaskę
Czerwonych Khmerów.
Wynająłem
samochód, dojechałem do granicy i 18 kwietnia przeszedłem po
stalowym moście na drugą stronę granicy.
Idąc
drogą, mijałem tłumy spanikowanych Kambodżan, gnających w
przeciwnym kierunku. Dobytek wieźli na wózkach, taczkach,
samochodach. Wszyscy byli przerażeni, wszyscy chcieli uciec do
Tajlandii. Machali na mnie, żebym zawrócił, ale tym się
nie przejąłem.
Zbliżałem
się do centrum Poipet, gdy z przeciwnego kierunku wchodzili do
miasta Khmerowie.
Nie
było żadnego oporu, nikt nie strzelał. Żołnierze rządowi
rzucali broń, zrzucali mundury i uciekali.
Pierwsza
grupa Khmerów minęła mnie tak obojętnie, jakby mnie w
ogóle nie zauważyli, ale już z następnym oddziałem było
inaczej....
Obskoczyli
mnie, wymierzyli pistolety maszynowe i kazali ustawić się pod murem
na rynku, z okrzykami: - „CIA! CIA! Ameryka! Ameryka!”,
szykując się do rozstrzelania.
Patrzyły
na mnie dzikie oczy, poczerwieniałe od malarii, a krzyk nie ustawał.
Byłem
pewien, że zaraz mnie zabiją.
Instynktownie
wyciągnąłem z kieszeni koszuli paszport i uśmiechając się
powiedziałem, nie wiem czemu po chińsku: - „Jestem Włochem.
Włoch, nie Amerykanin.”
Z
grupki gapiów stojących za żołnierzami wyszedł mężczyzna o
prawie białej skórze – z pewnością miejscowy chiński
sklepikarz – i przetłumaczył na khmerski moje słowa.
Khmerowie
opuścili lufy i przekazali mnie w ręce młodego oficera, który
kilka godzin mnie wypytywał, co jakiś czas mierząc mi w twarz, w
nos, lub między oczy z wielkiego chińskiego pistoletu.
Przed
zmierzchem pojawił się na scenie jakiś starszy, ważniejszy
oficer. Przez kilka długich minut rozmawiał ze swym podkomendnym, a
potem zwrócił się do mnie w nienagannej francuzczyźnie, że z
radością wita mnie w wolnej Kambodży, że dni są
historyczne, wojna się skończyła, a ja mogę wracać do domu.
Jeszcze
tego samego wieczoru leżałem w pięknej, chłodnej, jedwabnej
pościeli w hotelu Oriental w Bangkoku.
„Jeśli
ktoś mierzy do ciebie z karabinu – uśmiechaj się”,
powtarzałem odtąd dzieciom.
Zdaje
się, że to jedna z nielicznych lekcji życiowych, jakie mogłem im
przekazać z czystym sumieniem.
Tyle,
że nauczyłem się czegoś jeszcze. Prawdziwy strach, jak zwykle,
pojawił się dopiero potem. Całymi miesiącami dręczyły mnie
zmory senne.
Jak
jednak dojrzał to chiński wróżbita w swym małym, zaniedbanym
mieszkanku w Hongkongu?
Wracamy
do wątku przepowiedni, która początkowo wydawała się klątwą –
„nie lataj samolotami w 1993 roku, bo zginiesz”.
Tiziani
pisze: - „Od pierwszego stycznia1993 roku zmienił się mój
świat i moje spojrzenie na ten świat. Pilnowałem przestrzegania
przepowiedni, a życie wydawało mi się szalenie atrakcyjne.
Dalej
podróżowałem intensywnie, ale robiłem to inaczej niż dotychczas.
Przepowiednia
przypomniała o sobie już dwudziestego marca 1993 roku.
Coś
się zaczęło dziać w Kambodży.
Dla dziennikarzy podstawiono helikopter ONZ.
Było w nim piętnaście miejsc – czternaście zajętych, piętnaste czekało na mnie.
Dla dziennikarzy podstawiono helikopter ONZ.
Było w nim piętnaście miejsc – czternaście zajętych, piętnaste czekało na mnie.
Nie
poleciałem.
Moje
miejsce zajął niemiecki kolega.
Helikopter
się rozbił”......
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz