poniedziałek, 19 marca 2018

Błogosławiona klątwa

Bardzo lubię słuchać o różnych cudach-niewidach i historiach nie z tej ziemi. Dziś opiszę historię Tiziano Terzianiego, włoskiego dziennikarza.
Zdarzyło się to w Hongkongu.
Była wiosna 1976 roku, gdy Terziani „przypadkiem” trafił do wróżbity. 

Wiarę w duchy, wróżby i temu podobne rzeczy zaliczał do zabobonów i traktował sceptycznie. Przypadek polegał na tym, że nie miał najmniejszego zamiaru udawać się do wróżbity, ale uległ grupie przyjaciół, którzy go do jasnowidza właściwie zaciągnęli.

Jak napisał Tiziano: - ”Życie jest pełne sposobności (znaków stojących na poboczu Drogi Życia), problem polega jedynie na tym, aby je rozpoznać, a to wcale nie jest łatwe.
     W moim przypadku sposobność miała wszelkie znamiona klątwy, usłyszałem bowiem: - Strzeż się! Istnieje wielkie ryzyko, że umrzesz w roku 1993. Dlatego nie wolno ci w tym roku latać samolotem albo helikopterem. Nigdy!. Ani razu! Jeśli nie zginiesz w tym roku w katastrofie lotniczej, dożyjesz osiemdziesięciu czterech lat”.
Z perspektywy roku 1976 był to czas tak odległy, że stanowił właściwie całą wieczność.
     Jednak lata mijały i nadszedł koniec 1992 roku. Tiziano przypomniał sobie o przepowiedni i miał dylemat: - „Czy uwierzyć staremu Chińczykowi i przeorganizować swe dziennikarskie życie?”.

Mieszkał już wówczas w Azji od ponad dwudziestu lat. Najpierw w Singapurze, potem w Hongkongu, Pekinie, Tokio i wreszcie w Bangkoku.
Dzięki temu potraktował wróżbę po azjatycku: - nie walczyć, lecz się ugiąć.

Od tej chwili, od Sylwestra 1992/1993 podróżował z pomocą wszystkiego, tylko nie tego, co lata.
Decyzja okazała się znakomita! Rok 1993 stał się rokiem niezwykłym. Tiziano tak to ocenił: - miałem zginąć a ODŻYŁEM!
To, co początkowo wydawało się klątwą, okazało się błogosławieństwem, odzyskałem poczucie odkrywania i przygody.

W lecie 1993 wyjechał z Bangkoku odwiedzić matkę mieszkającą we Florencji. Jechał przez Kambodżę, Wietnam, Chiny, Mongolię, Syberię itd.
Po miesiącu wylądował we Florencji.

Jeszcze zapoznajmy się z opisem wizyty u staruszka Chińczyka.

Wróżbita mieszkał w jednym ze starych, niszczejących mrówkowców w Wanchai. Drzwi do mieszkań były otwarte nawet w nocy, aby wpuścić powietrze, ale przed złodziejami chroniły kraty zamykane na kłódki.
         Stanęliśmy przed właściwą kratą.
W środku na podłodze stał mały ołtarz z czerwoną lampką oraz miska ryżu i pomarańczy przeznaczonych dla lokalnych bóstw i duchów przodków.
       W powietrzu unosił się przyjemny zapach kadzideł. Za starym żelaznym biurkiem siedział starszy Chińczyk w kamizelce bez rękawów, z wygoloną głową.
Kościste ręce spoczywały na wiekowych książkach i liczydłach.

Stałem z boku, gdy wróżbita udzielał porady żonie przyjaciela.
Potem starzec wskazał na mnie i powiedział w nieznanym mi dialekcie kantońskim: - ”On mnie interesuje”.

Odmierzył sznurkiem długość mego przedramienia, potem obmacał mi czaszkę, spytał kiedy się urodziłem, w jakiej porze dnia, zrobił kilka obliczeń na liczydłach, spojrzał mi w oczy i powiedział: - „Mniej więcej rok temu miałeś zginąć gwałtowną śmiercią, ale uratował cię uśmiech”....

To była prawda, ale....skąd on mógł o tym wiedzieć!!!?

Zdarzyło się to w Kambodży rok wcześniej.
Kraj zajmowali Czerwoni Khmerowie.

Wyjechałem z Phnom Penh kilka dni przed upadkiem miasta.
Jednak w hotelu Oriental w Bangkoku, dopadło mnie sumienie i postanowiłem wrócić i spróbować ratować przyjaciół zdanych na łaskę Czerwonych Khmerów.
     Wynająłem samochód, dojechałem do granicy i 18 kwietnia przeszedłem po stalowym moście na drugą stronę granicy.
Idąc drogą, mijałem tłumy spanikowanych Kambodżan, gnających w przeciwnym kierunku. Dobytek wieźli na wózkach, taczkach, samochodach. Wszyscy byli przerażeni, wszyscy chcieli uciec do Tajlandii. Machali na mnie, żebym zawrócił, ale tym się nie przejąłem.
      Zbliżałem się do centrum Poipet, gdy z przeciwnego kierunku wchodzili do miasta Khmerowie.
Nie było żadnego oporu, nikt nie strzelał. Żołnierze rządowi rzucali broń, zrzucali mundury i uciekali.

Pierwsza grupa Khmerów minęła mnie tak obojętnie, jakby mnie w ogóle nie zauważyli, ale już z następnym oddziałem było inaczej....

Obskoczyli mnie, wymierzyli pistolety maszynowe i kazali ustawić się pod murem na rynku, z okrzykami: - „CIA! CIA! Ameryka! Ameryka!”, szykując się do rozstrzelania.
       Patrzyły na mnie dzikie oczy, poczerwieniałe od malarii, a krzyk nie ustawał.
Byłem pewien, że zaraz mnie zabiją.
Instynktownie wyciągnąłem z kieszeni koszuli paszport i uśmiechając się powiedziałem, nie wiem czemu po chińsku: - „Jestem Włochem. Włoch, nie Amerykanin.”

Z grupki gapiów stojących za żołnierzami wyszedł mężczyzna o prawie białej skórze – z pewnością miejscowy chiński sklepikarz – i przetłumaczył na khmerski moje słowa.
     Khmerowie opuścili lufy i przekazali mnie w ręce młodego oficera, który kilka godzin mnie wypytywał, co jakiś czas mierząc mi w twarz, w nos, lub między oczy z wielkiego chińskiego pistoletu.
       Przed zmierzchem pojawił się na scenie jakiś starszy, ważniejszy oficer. Przez kilka długich minut rozmawiał ze swym podkomendnym, a potem zwrócił się do mnie w nienagannej francuzczyźnie, że z radością wita mnie w wolnej Kambodży, że dni są historyczne, wojna się skończyła, a ja mogę wracać do domu.

Jeszcze tego samego wieczoru leżałem w pięknej, chłodnej, jedwabnej pościeli w hotelu Oriental w Bangkoku.

Jeśli ktoś mierzy do ciebie z karabinu – uśmiechaj się”, powtarzałem odtąd dzieciom.
Zdaje się, że to jedna z nielicznych lekcji życiowych, jakie mogłem im przekazać z czystym sumieniem.
Tyle, że nauczyłem się czegoś jeszcze. Prawdziwy strach, jak zwykle, pojawił się dopiero potem. Całymi miesiącami dręczyły mnie zmory senne.

Jak jednak dojrzał to chiński wróżbita w swym małym, zaniedbanym mieszkanku w Hongkongu?

Wracamy do wątku przepowiedni, która początkowo wydawała się klątwą – „nie lataj samolotami w 1993 roku, bo zginiesz”.

Tiziani pisze: - „Od pierwszego stycznia1993 roku zmienił się mój świat i moje spojrzenie na ten świat. Pilnowałem przestrzegania przepowiedni, a życie wydawało mi się szalenie atrakcyjne.
Dalej podróżowałem intensywnie, ale robiłem to inaczej niż dotychczas.
      Przepowiednia przypomniała o sobie już dwudziestego marca 1993 roku.

Coś się zaczęło dziać w Kambodży. 
Dla dziennikarzy podstawiono helikopter ONZ.
Było w nim piętnaście miejsc – czternaście zajętych, piętnaste czekało na mnie.
Nie poleciałem.
Moje miejsce zajął niemiecki kolega.
Helikopter się rozbił”......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz