czwartek, 5 kwietnia 2012

Rok 1955 - Zbyszek, Zosia i ksiądz

Szkoła podstawowa nr 33 przy ul. Grottgera w Warszawie. Pójście do szkoły było dla mnie wielką karą. Przesiedzieć tyle godzin w klasie, gdy na zewnątrz inne dzieci się bawią? To zupełnie niezrozumiałe. Przez pierwszą klasę przejechałem bez komplikacji. Rok szkolny w drugiej klasie zaczął się od lekcji religii. Chyba po śmierci Stalina kościół wywalczył swoje. Lekcje religii prowadził taki wielki ksiądz, niestary jeszcze, tak go pamiętam. Ksiądz sadysta. Bił dzieci kawałkiem kabla elektrycznego po rękach. Miał wyćwiczone uderzenie. Jak z bicza. Dzieci się go bały. Bił wyłącznie chłopców. Dziewczynki faworyzował. Dotykał je wszystkie z wyraźnym wzruszeniem. Głaskał po głowie i po karku i uśmiechał się przy tym szeroko. Ale z jakiegoś powodu dziewczynki także tego księdza nie lubiły. Trwało to jakiś czas, nikt się nie poskarżył. A może dzieci mówiły, a rodzice się bali? Moja matka dawała mi do szkoły bułkę z baleronem – szlachetną wędliną podobno, ale pełną żył. Byłem niejadkiem. Opowiadano, że nie chciałem jeść nawet ptasiego mleczka od Wedla, mówiłem, że są w nim żyły. Na przerwie raz ugryzłem bułkę, natrafiłem na baleron i..........szybko zawinąłem w papier i fru do kosza z nią. Zobaczył to jeden z moich kolegów, który miał na śniadanie czarny chleb ze smalcem, ze skwarkami. Oczy mu się zaświeciły i mówi: -„Nie wyrzucaj, zamieńmy się, ja ci dam swoje jedzenie, ty dasz mi swoje”. Posmakowało mi! Czarny chleb ze smalcem ze skwarkami. Mniam. Od tej pory na dzień dobry wymienialiśmy się kanapkami. Zacząłem przynosić dwie bułki z baleronem. Mama się ucieszyła, gdy poprosiłem o dwie bułki do szkoły, mówiła, że przytyłem wyraźnie, odkąd zacząłem jeść baleron..........A jaka prawda była to tylko ja wiedziałem. Polubiliśmy się bradzo z tym kolegą od czarnego chleba.--------Na którejś z lekcji religii, powiedziałem coś nie tak. A już wcześniej ksiądz posadził mnie z dziewczynką w jednej ławce. To była kara. Chłopcy siedzieli zwykle z chłopcami, a dziewczynki z dziewczynkami. Gdy usiadłem obok tej dziewczynki, ona pokazała mi kreskę na ukośnym pulpicie przedwojennej zniszczonej ławki i powiedziała: -„Oto granica, której nie wolno ci przekraczać, za tą granicą jest mój teren. Jeśli przekroczysz granicę ukłuję cię”. Spojrzałem w jej przymrużone oczy. Wydawało mi się że siedzę obok bazyliszka. Ale co mi tam, ta lekcja potrwa tylko do dzwonka. Na szczycie pulpitu, pomiędzy dwoma uczniami, było wgłębienie, w którym znajdował się kałamaż z atramentem. Bo wtedy, w drugiej klasie pisaliśmy jeszcze drewnianymi obsadkami ze stalówką. Co chwila trzeba było maczać stalówkę w atramencie. Więc siedzę w tym niemiłym towarzystwie. Naraz ksiądz mnie o coś zapytał. Jak zwykle odpowiedziałem niezwykle mądrze, ale moja odpowiedź nie spodobała się księdzu........... Stałem, trzymając obie dłonie na pulpicie. Świst! Czarno w oczach. Lewa dłoń! Boli bardzo, oj jak boli!. Ksiądz przygląda mi się z satysfakcją. Pyta: - „Bolało”?. Natychmiast usłyszał od Zbyszka buntownika odpowiedź: - „ Nie”! Ponowny świst. Świat zawirował. Ale ustałem. I nie zajęczałem tak jak inni. Ksiądz zapytał ponownie: -„Bolało”? Udało mi się wydusić z siebie ochrypłe: - „Nie”. Przyjrzał mi się uważnie. Coś błysnęło w jego spojrzeniu, bo ja patrzyłem w jego oczy ze szczerą nienawiścią. Nie uderzył po raz trzeci. Odszedł. I wtedy przeszywający ból w prawej dłoni. Co to? Przecież ksiądz bił w lewą. Otóż z bólu przesunąłem prawą dłoń poza linię graniczną z dziewczynką. A ona natychmiast wykonała wyrok. Wbiła mi cyrkiel do oporu w dłoń. Tego było już za wiele. Chwyciłem kałamaż z atramentem i wylałem jej na tył głowy. Atramentu było sporo, dostał się dziewczynce za fartuszek i do rajstopek dopłynął po plecach. Nie pamiętam, jak to się skończyło z dziewczynką. Chyba moja matka odkupiła jej ubranie. Pamiętam natomiast, jak skończyło się z księdzem. Podszedł do mnie kolega od czarnego chleba ze smalcem i powiedział: - „Ja jestem z Czerniakowa, u mnie jest takie hasło: - Boso, ale w ostrogach. Jesteś charakterny. Postawiłeś się księdzu. Powiem o wszystkim mojej siostrze Zosi”. A Zosia była łobuzicą, miała 18 lat, była duża, ważyła 100 kg i dowodziła na Czerniakowie bandą kilkunastu chłopaków. Oni stanowili prawo ulicy. Za kilka dni nastąpiło takie wydarzenie: - Zosia z bandą przyszła na Grottgera. Czekała na księdza. Wyszedł ksiądz. Zosia złapała go za ubranie. Powiedziała: -„ Zaczekaj”. Księdz się rozejrzał i natychmiast wymiękł. Zapytał: - „ Czego pani ode mnie chce”? Zosia na to: - „Mam prezent dla ciebie. Dzieci biłeś, ale już nikogo nie uderzysz w tej szkole”. I wykonała swój popisowy numer – uderzenie z główki. Uderzała tylko jeden raz. Ksiądz upadł na chodnik, miał złamany nos, zaczął zalewać się krwią. Przechodnie na ulicy przystanęli, patrząc, co się dzieje. – „Księdza biją! – ktoś krzyknął, - "milicję wezwać”! Łobuzy z bandy Zosi podeszli powoli do nich, ręce w kieszeniach, papierosy w ustach. Jeden chłopak powiedział krótko: - „Do domu jazda”! I wyjął nóż sprężynowy na poparcie swojej racji. Przycisnął spreżynę, wyskoczyło ostrze......Przechodnie widząc to, zamilkli i szybko się rozeszli. A ksiądz już nie wrócił do szkoły, następne lekcje były z zakonnicą. W starszych klasach religii już nie było - komuniści walczyli z kościołem o rządzenie duszami.

1 komentarz:

  1. no to obaj mieliśmy niemiłe przygody z "duszpasterzami". Ja trafiłem na takiego, który lubił całować chłopców niestety, chociaż wcale nie był sadystą.

    OdpowiedzUsuń