Astronomia Finansowa wykorzystywana do skutecznej gry na FOREX, kontraktach terminowych i ETF. Daty zwrotne wielokrotnie udowodniły swoją moc. Można dzięki nim osiągnąć wolność finansową.
wtorek, 3 kwietnia 2012
Motyl i Skafander - Niedziela
Redaktor naczelny "Elle" po "zatrzaśnięciu we własnym mózgu" - po wylewie, po kilkunastu dniach zerwania kontaktu ze światem, (mrugał tylko jednym okiem, reszta ciała w paraliżu) sformułował tym mruganiem pierwsze samodzielne zdanie: -"Chcę umrzeć"...............Ale pożył jeszcze kilka miesięcy w tym stanie. Podyktował mruganiem książkę: -"Motyl i skafander", z której jest poniższy rozdział. Czemu wracam do "Motyla"?------------ Jest tak wiele zdrowych na ciele osób, które dalej chcą zarobić milion jednym rzutem, osób znających zasady daytradingu, sprzeniewierzających się jednak podstawowej zasadzie: nie zostawiać pozycji z dnia na dzień, dopóki nie rozwinie się trend. To się nie opłaca. Ja to rozumiem, bo sam tak robiłem i dołowałem się przez to psychicznie. Fundujemy sobie w ten sposób piękny stres. Bądźmy zdrowi nie tylko na ciele.......Co pewien czas ktoś z tej grupy doznaje oświecenia i zaczyna mknąć do przodu goniąc czołówkę..........jaki był dziś średni wynik czołówki na Polandzie? 6 pkt na jednym CFD w City. To 10 % ( jeden CFD kosztuje niecałe 60 zł)...................Codziennie robię za matkę Joannę od Aniołów.......Mamy sprawne ciała, nie tak jak ten młody stosunkowo ( 40 lat ) Francuz, który nie chciał żyć..........----------------------------------------------------Niedziela------ Widzę przez okno, jak na ochrowe cegły fasady padają pierwsze promienie wschodzącego słońca. Kamień natychmiast zabarwia się na różowo jak okładka gramatyki greckiej M. Rata, wspomnienie z czwartej klasy. Nie byłem wybitnym hellenistą, ale lubiłem greckie detale i niuanse, od psa Alcybiadesa do bohaterów spod Termopil. Farbiarze zwą ten kolor „różem antycznym”. Niewiele ma on wspólnego z natrętnym różem szpitalnych korytarzy. I jeszcze mniej z emalią koloru malwy, kryjącą w pokoju plinty i framugi, barwą przypominającą opakowanie podłych perfum. ----- Niedziela. Przeraźliwa niedziela, chyba że jakiś nieoczekiwany gość złoży mi wizytę i przerwie kapanie godzin. Dziś nie przyjdzie ani masażystka, ani ortofonistka, ani psycholog. Pustynia, z jedną tylko oazą: poranną toaletą, ale jeszcze krótszą niż zazwyczaj. Skutki sobotnich libacji, spotęgowane żalem z powodu nieobecności na rodzinnym pikniku, na meczu piłki plażowej lub podczas ceremonii łowienia krewetek, pogrążają niedzielnych salowych w mechanicznej drętwocie,zmieniającej seans golenia bardziej w obdzieranie ze skóry niż w ablucje. Poza tym nawet potrójna dawka wody kolońskiej nie potrafi ukryć przykrej prawdy: cuchną alkoholem. -------Niedziela. Jeśli decyduję się na znak zapalenia telewizora, to muszę postępować sprytnie i opracować specjalną strategię. Może się bowiem zdarzyć, że w ciągu trzech, czterech godzin nie pojawi się żadna dobra dusza, by zmienić kanał, więc czasem warto zrezygnować z ciekawego programu, by nie wpatrywać się w późniejszy łzawy serial, kretyńską grę lub hałaśliwy talk-show. Oklaski rozsadzają czaszkę. Wolę spokój filmów o sztuce, historii lub zwierzętach. Oglądam je w wyłączonym dźwiękiem, tak jak kontempluje się ogień na kominku.-------Niedziela. Dzwon ponuro oddzwania godziny. Mały kalendarz ścienny Opieki Publicznej, z którego codziennie zrywa się kartki, pokazuje już sierpień. Za sprawą jakiegoś paradoksu czas, który tu stoi w miejscu, tam pędzi jak opętany? W moim ścieśnionym uniwersum godziny i miesiące mijają błyskawicznie. Nie zdaję sobie sprawy, że to już sierpień. Przyjaciele, kobiety, dzieci rozjechali się na wakacje. Myślami przenoszę się do ich letnich kwater i nie szkodzi, że te wyprawy nieco rozdzierają mi serce. W Bretanii grupka dzieci zajeżdża rowerami na targ. Wszystkie buźki roześmiane. Niektóre spośród nich już dawno czas poznaczył zmarszczkami, ale ja ciągle je widzę czyste i niewinne, na drodze wysadzanej rododendronami. Po południu zamierzają opłynąć wyspę motorówką. Mały silnik zmaga się z falami. Ktoś położył się na dziobie, zamknął oczy i pozwolił toni chłodzić bezwładnie opuszczone ramię. Na Południu trzeba się chronić w litościwym cieniu dachów rozpalonych przez słońce. Malujemy akwarele. Mały kot ze złamaną łapką szuka cienia w ogródku księdza proboszcza. Nieco dalej, od strony Camargue, nad rozlewiskami pachnącymi jak pastis, unoszą się czupurne obłoki. Wszędzie trwa krzątanina przed niedzielnym spotkaniem w rodzinie, które u pań domu wywołuje wstępne ziewania, a dla mnie przybiera formy fantastycznego i zapomnianego rytuału: zbliża się obiad. ---------Niedziela. Spoglądam na książki pozostawione na okiennym parapecie, tworzące rodzaj podręcznej biblioteczki, dziś bezużytecznej, bo nikt nie przyjdzie mi poczytać. Seneka, Zola, Valery znajdują się w odległości metra, niedostępni. Czarna mucha siada mi na nosie. Ruszam głową. Przyczepiła się. Olimpijskie zapasy w stylu klasycznym nie były tak zaciekłe. Niedziela.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz