wtorek, 10 kwietnia 2012

KALICHLOREK

I znowu wybuchy. Tym razem na Wielkanoc. Gdzieś kupowałem podstawową substancję, do tego była siarka w kawałach i trzeba było ją rozdrobnić. Od czego młynek do kawy? Taki ręczny, na korbkę. Potem zmieszać w proporcji, jeszcze się chyba czegoś dodawało i można było zrobić z tego pecynkę w gałganku. Wielkości połowy jajka akurat. To mocno ścisnąć, zawiązać sznurkiem i ..............podłożyć pod tramwaj jadący Puławską!. Trzeba to było zrobić, gdy tramwaj był już całkiem blisko, aby motorniczy nie zdążył zahamować. Bo potrafił zahamować i zabrać ładunek. Detonacje nieźle denerwowały pasaźerów. Nieraz tramwaj najeżdżał na całą serię gałganków i nikł w błękitnym dymie. A waliło zdrowo! Szyby dźwięczały w domach. Echo odbijane od kamienic powtarzało huki. Gołębie nie mogły usiąść na chwilę, bo zaraz był następny wybuch. Mniejsi chłopcy strzelali z kluczy z wgłębieniem. Kluczy do mieszkania. Do dziurki nastrugać siarkę z kilkunastu zapałek, klucz na sznurku, do drugiego końca sznurka uwiązany stępiony gwóźdź. Gwóźdź wetknąć w klucz i teraz całością, trzymając za sznurek walnąć w mur.....i łup!!!!! Mocny wystrzał wywołuje wielokrotne echo! Był jeden problem: za duży ładunek siarki potrafił rozerwać klucz i wynikał kłopot z otwarciem drzwi do mieszkania. Starsi chłopcy zamiast klucza mieli tuleje toczone na tokarkach z otworem w środku. Do tego dobrane ciasne wrzeciono. Nie za ciasne broń Boże! To nazywało się moździerz. Jak działo artyleryjskie. Bo był gruby huk! Ale do moździerza wchodziło kilka paczek zapałek na raz. Duże zużycie. Na tydzień przed Świętami zaczynała się kanonada w całej Warszawie. Wszyscy chłopcy pracowali. Owszem, zdarzały się wybuchowe wypadki, ale przy takiej pracy, to zrozumiałe. W dniu procesji, rano przecież, nie jeździły tramwaje i był inny sposób na wybuchy. Przenosiliśmy się pod kościół. Tam trzeba było znaleźć, lub przynieść ze sobą brukowiec spory – kamień otoczak, o wadze kilku kilogramów i teraz dwa sposoby: jeden, to stanąć na murku, żeby z większej wysokości walnąć w pecynkę z kalichlorkiem, to mniejsi chłopcy robili. Więksi chłopcy kładli ładunek przed sobą na chodniku i wznosili kamień nad głowę i łup w niego.! Huk, w uszach dzwoniło, tylko niestety szły iskry dołem i wypalały dziurki w spodniach. Po całej akcji nogawki spodni były w strzępach. To było robienie wybuchów dla samych wybuchów. Staliśmy w niebieskich oparach wszyscy pod kościołem róg Puławskiej i Dolnej. Gdy wychodziła procesja z kościoła, wywalaliśmy ostatnie ładunki. A pod nogi księdzu i tym na przedzie leciały petardy wojskowe, rzucane przez najstarszą młodzież. Kulminacja wybuchów następowała. To była piękna tradycja. Po tym rozchodziliśmy się do domów i na tym kończyło się nasze coroczne spotkanie z kościołem.

1 komentarz:

  1. pamiętam te czasy,to były lata pięćdziesiąte.Mieszkałem w małym miasteczku Koźminek koło Kalisza.Identyczne mieliśmy zabawy.U nas na te toczone tuleje mówiliśmy LUFY

    OdpowiedzUsuń