Idzie burza z północy, od strony jeziorka w Huczwicach. Najedzony siedzę pod sosną na stanowisku obserwacyjnym.
Patrzę z ciekawością na te ciemno bure chmury, które popychane silnym wiatrem nadpływają tak szybko, kłębią się i zmieniają co chwila. Tu gdzie siedzę jest na razie bezwietrznie. Już słychać zbliżające się pomruki grzmotów, po minucie widzę pierwszą daleką błyskawicę i mogę policzyć sekundy do grzmotu - 5 km. Za moment już tylko dwa km. Zawiało potężnie, przedburzowo. Coraz więcej błysków. Wsuwam się do namiotu wraz z pierwszymi ciężkimi kroplami deszczu. Suwak w dół i po chwili słychać tylko jednostajny werbel ulewy na tropiku. Miska i garnek ustawione na dostawę wody. Teraz nie ma innej możliwości tylko wcześniej usnąć, co podpowiada ociężałość poobiednia.
W
nocy obudziło mnie światełko z powerbanka
leżącego obok głowy. To urządzenie ma także latarkę i ktoś wymyślił umieszczenie
guzika-włącznika w naprawdę głupim miejscu na obudowie. Nieplanowane przyciśnięcie
guzika przydarzyło mi się już w trakcie pakowania przed wyjazdem. Po godzinie na
szczęście dokładałem jakiś drobiazg i zobaczyłem światło w plecaku.
W związku z tym musiałem inaczej zapakować ten gadżet, aby zapobiec utracie prądu. Natomiast w namiocie machnąłem widocznie ręką we śnie i niechcący przycisnąłem ten guzik. Nie wiedziałem, kiedy to było - jutro przekonam się ile prądu uciekło. Poza tym niczego nie potrzebuję. Takie oto problemy ma niewymagający wędrowiec.
(Okazało się, że strat nie było - prądu starczyło na dwa tygodnie - potem jeden dzień agroturystka: - domowy obiad, uzupełnienie zapasów na dalszą włóczęgę, prysznic boski, spanie w pościeli i ładowanie baterii)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz