sobota, 7 września 2019

Opowieść o garnku

Opowieść o garnku zaczyna się oczywiście w momencie zakupu naczynia.
Miałem je nosić na plecach, a więc powinno być lekkie, zrobione z cienkiej stali nierdzewnej.
       Wybrałem akuratne, jedynie pokrywka była nieodpowiednia, bo szklana, znaczy ciężka była, ważyła tyle co sam garnek.
Z tego powodu pokrywkę sprezentowałem cioci.
Niedługo po tym ciocia upuściła pokrywkę, ta się rozbiła i tak temat pokrywki się zakończył.
Z garnkiem przyjechałem do Ciężkowic. Przy rynku zakupiłem lekką blaszaną pokrywkę i powędrowałem do Domu na Górze.


Tu mieszkała para ludzi nieprzeciętnych. Bożenka i Jan.
To, że oni są aż tak bardzo inni, jeszcze wtedy do mnie w pełni nie dotarło.
Byłem w lekkim podekscytowaniu - szykowałem się na wędrówkę z namiotem po Bieszczadach.
    Wymyśliłem, że garnek będzie wisiał „po cygańsku” nad ogniem.
A więc musi być jakiś stelaż, na przykład złożony z trzech kijów.
Wyciąłem odpowiednie – miały być świeże, znaczy mokre, żeby nie zajęły się od razu ogniem.
Jan nawiercił trzy otworki w krawędziach garnka, przewlokłem przez nie cienkie druciki zakończone haczykiem i urządzenie do gotowania wydawało się gotowe.
W każdym razie garnek pięknie się prezentował w eleganckim zwisie.


Kiedy już się nasyciłem widokiem całości, nalałem do naczynia wody niezadużo i nastąpiła próba rozpalenia ognia. 
Dla ścisłości dodam, że w nocy padał deszcz i zarzewie suche nie było, ale cóż to za problem - ja rozpalę pierwszą zapałką ....
Pracowicie zużywałem zapałkę po zapałce i pudełko zapałek pokazywało dno kiedy pokazał się płomyk.
Huraaa! Udało się!
Dymiło się i jakoś niemrawo, ale paliło się.
Obserwując wydarzenie stwierdziłem, że garnek wisi za wysoko. Interwencja niezbędna.
Przy opuszczaniu ów przechylił się i woda zalała wątły ogień.
                        Rozpalałem na nowo.
Po godzinie woda była bliska zagotowania, więc wrzuciłem liście mięty.
Dymiło mocno, dmuchałem więc dla pobudzenia płomienia, dym poszedł w oczy, oczy załzawiły, kasłałem zaciekle, na to jakby czekał zły duch.
Buchnął wysoki płomień, od niego zajęły się wysuszone już patyki.
Nastąpiła nieumiejętna próba gaszenia owych.
Machnąłem ręką, zaczepiłem o jeden drucik, któren wziął i się odpiął. Chluśnięta woda zagasiła ogień.
                       Rozpalałem ponownie.
Wody było już niewiele, się więc wreszcie zioło zaparzyło.
Spróbowałem napitku.
Smakował głównie dymem. Atoli ogólnie byłem zadowolony ponieważ pomyślałem: - Dobrze że nie smakuje gównem.

Podsumowałem: - rusztowanie było nadpalone, także ogólnie zwątpiłem w urządzenie, tudzież w swoje umiejętności - To jak ja obiad ugotuję w ten sposób? Przecież trzeba mieszać, teraz wody było tylko ćwierć litra, a przecież zupy chciałbym ugotować chociaż litr.
Klops - ustrojstwo się okazało do niczego.

Moje zmagania z gotowaniem obserwowała Bożenka.
Następnego dnia pojechała do Jasła i przywiozła mi w prezencie druciak - podstawkę pod garnek. To było coś podobnego do szkieletu na abażur dużej lampy nocnej.
Poniżej pierwsze stabilne gotowanie na druciaku w Osławicach 2013.


Druciak towarzyszył mi dzielnie aż do momentu, kiedy po zejściu z Fereczatej


z dachu Henrykowej chałupy spadła na niego beczka z wodą. Wtedy po raz drugi upodobnił się do naleśnika.

 
Po wyprostowaniu, tak dokładnie schowałem przyrząd na zimę, że już go więcej nie zobaczyłem.
Ponieważ potrzeba jest matką wynalazków - od następnego roku przeszedłem na podstawkę zbudowaną ze stalowych drutów, na których ręcznie, z owczej wełny, zrobiła swetr (sweter?) dla mnie moja ciocia.


Pierwszy biwak 2018: - garnek jest czyściutki. Przy kolejnych gotowaniach na garnku stopniowo narastała warstwa spalenizny - sadzy.
Na koniec sezonu owa osiągała na spodzie garnka grubość kilku milimetrów, azaliż łatwo dawała się oskrobać.
Tu skrobanie w Polańczyku.


Po dwóch sezonach mogę ocenić, że druty sprawdziły się, a do tego zajmują zero miejsca w plecaku.
Natomiast garnek jest w biwakowaniu po prostu niezastąpiony.
Zdjęcia garnkowe 2019. Na pierwszym parzenie mięty.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz