Opowieść
o garnku zaczyna się oczywiście w momencie zakupu naczynia.
Miałem
je nosić na plecach, a więc powinno być lekkie, zrobione z
cienkiej stali nierdzewnej.
Wybrałem
akuratne, jedynie pokrywka była nieodpowiednia, bo szklana, znaczy
ciężka była, ważyła tyle co sam garnek.
Z
tego powodu pokrywkę sprezentowałem cioci.
Niedługo
po tym ciocia upuściła pokrywkę, ta się rozbiła i tak temat
pokrywki się zakończył.
Z
garnkiem przyjechałem do Ciężkowic. Przy
rynku zakupiłem lekką blaszaną pokrywkę i powędrowałem do Domu
na Górze.
Tu
mieszkała para ludzi nieprzeciętnych. Bożenka i Jan.
To,
że oni są aż tak bardzo inni, jeszcze wtedy do mnie w pełni nie
dotarło.
Byłem
w lekkim podekscytowaniu - szykowałem się na wędrówkę z namiotem
po Bieszczadach.
Wymyśliłem,
że garnek będzie wisiał „po cygańsku” nad ogniem.
A
więc musi być jakiś stelaż, na przykład złożony z trzech
kijów.
Wyciąłem
odpowiednie – miały być świeże, znaczy mokre, żeby nie zajęły
się od razu ogniem.
Jan
nawiercił trzy otworki w krawędziach garnka, przewlokłem przez nie cienkie
druciki zakończone haczykiem i urządzenie do gotowania wydawało
się gotowe.
W
każdym razie garnek pięknie się prezentował w eleganckim zwisie.
Kiedy już się nasyciłem widokiem całości, nalałem
do naczynia wody niezadużo i nastąpiła próba rozpalenia ognia.
Dla ścisłości dodam, że w nocy padał deszcz i zarzewie suche nie było, ale cóż to za problem - ja rozpalę pierwszą zapałką ....
Pracowicie
zużywałem zapałkę po zapałce i pudełko zapałek pokazywało dno kiedy pokazał się płomyk.
Huraaa! Udało się!
Dymiło się i
jakoś niemrawo, ale paliło się.
Obserwując
wydarzenie stwierdziłem, że garnek wisi za wysoko. Interwencja niezbędna.
Przy opuszczaniu
ów przechylił się i woda zalała wątły ogień.
Rozpalałem
na nowo.
Po
godzinie woda była bliska zagotowania, więc wrzuciłem liście
mięty.
Dymiło
mocno, dmuchałem więc dla pobudzenia płomienia, dym poszedł w
oczy, oczy załzawiły, kasłałem zaciekle, na to jakby czekał zły
duch.
Buchnął
wysoki płomień, od niego zajęły się wysuszone już patyki.
Nastąpiła
nieumiejętna próba gaszenia owych.
Machnąłem
ręką, zaczepiłem o jeden drucik, któren wziął i się odpiął.
Chluśnięta woda zagasiła ogień.
Rozpalałem
ponownie.
Wody
było już niewiele, się więc wreszcie zioło zaparzyło.
Spróbowałem
napitku.
Smakował
głównie dymem. Atoli ogólnie byłem zadowolony ponieważ
pomyślałem: - Dobrze że nie smakuje gównem.
Podsumowałem: - rusztowanie było nadpalone, także ogólnie zwątpiłem w
urządzenie, tudzież w swoje umiejętności - To jak ja obiad
ugotuję w ten sposób? Przecież trzeba mieszać, teraz wody było
tylko ćwierć litra, a przecież zupy chciałbym ugotować chociaż litr.
Klops - ustrojstwo się okazało do niczego.
Moje
zmagania z gotowaniem obserwowała Bożenka.
Następnego
dnia pojechała do Jasła i przywiozła mi w prezencie druciak
- podstawkę pod garnek. To było coś podobnego do szkieletu na
abażur dużej lampy nocnej.
Poniżej
pierwsze stabilne gotowanie na druciaku w Osławicach 2013.
Druciak
towarzyszył mi dzielnie aż do momentu, kiedy po zejściu z Fereczatej
z dachu Henrykowej
chałupy spadła na niego beczka z wodą. Wtedy po raz drugi
upodobnił się do naleśnika.
Po
wyprostowaniu, tak dokładnie schowałem przyrząd na zimę, że już
go więcej nie zobaczyłem.
Ponieważ
potrzeba jest matką wynalazków - od następnego roku przeszedłem
na podstawkę zbudowaną ze stalowych drutów, na których ręcznie,
z owczej wełny, zrobiła swetr (sweter?) dla mnie moja ciocia.
Pierwszy
biwak 2018: - garnek jest czyściutki. Przy kolejnych gotowaniach na
garnku stopniowo narastała warstwa spalenizny - sadzy.
Na
koniec sezonu owa osiągała na spodzie garnka grubość kilku
milimetrów, azaliż łatwo dawała się oskrobać.
Tu
skrobanie w Polańczyku.
Po
dwóch sezonach mogę ocenić, że druty sprawdziły się, a do tego
zajmują zero miejsca w plecaku.
Natomiast
garnek jest w biwakowaniu po prostu niezastąpiony.
Zdjęcia garnkowe 2019. Na pierwszym parzenie mięty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz