Po raz pierwszy nazbierałem ci ja grzybów do syta właśnie w Bieszczadach. To była ogromna frajda, a normę stanowił pełen plecak w godzinę. A potem to już sprawa należała do słońca.
„Początek lat sześćdziesiątych, Suche Rzeki nieopodal Zatwarnicy.
Pewnego letniego popołudnia z połonin schodziło
kilku pokutników w polowych mundurach. W wypłowiałej pałatce taszczyli coś, co
nie przypominało nic konkretnego, dlatego rozbudzało wyobraźnię. Cóż oni mogli
nieść? Wygrzebane przez lisy ludzkie kości? Znalezioną przypadkiem starą broń?
Zrzucone późną zimą jelenie poroża?
Żołnierze zeszli na drogę, kiedy my podjeżdżaliśmy
„żukiem” – opowiada ówczesny kierownik budowy w Suchych Rzekach. Naszym oczom ukazała się góra prawdziwków.
Najwięcej było takich malutkich, najlepszych do marynowania, ale nie brakowało
też okazów rekordowych. A żaden robakiem nietknięty, z twardym korzeniem,
zdrowym podbrzuszem. Rany Julek!
Zapytałem wojaków – gdzieżeście tyle nadarli?! Pod
Wetlińską, ale dla nas to żadna
frajda, bo za karę, za lewizny. My nic z tego nie będziemy mieć, wszystko
pójdzie do oficerskich garów.
- Takiej masy prawdziwków naraz moje oczy jeszcze
nie widziały - opowiada dalej Augustyn – więc pasły się tym widokiem,
aż przyszło otrzeźwienie, że zamiast marnować czas, trzeba czym prędzej samemu
drałować pod połoninę i szukać tego grzybowego skarbca. Raz-dwa załatwiłem na
budowie, co było trzeba i razem z Władkiem, tak samo zapalonym zbieraczem,
pognaliśmy do lasu. Już na jego skraju dojrzałem wyłaniającą się z trawy
mnogość wielkich kapeluszy, ale przecież nie o takie mi chodziło, tylko o te
najmniejsze. Łazimy z Władkiem tu i tam, zaglądamy pod gałęzie drzew i nic. Co
jest do ciężkiej cholery? Z konieczności napakowaliśmy do dwóch worków po
cemencie te dorodne i z takim bagażem
wróciliśmy do bazy w Smolniku.
- Gdzie? Gdzie takie rosną? Dopytywali gorączkowo
robotnicy, a kiedy już się zwiedzieli, że za Suchymi Rzekami, dawaj prosić: -
Kierowniku, dajcie wywrotkę, nie żałujcie. Toć dla wszystkich nazbieramy, do
suszenia, kiszenia, smażenia. Będzie zupa grzybowa, sos grzybowy, grzybki na
zagrychę, a i na Wigilię wystarczy.
- A niech was, jedziemy! – zakomenderował szef,
nakazując panu Bolkowi, kierowcy stara, wpisanie do karty drogowej kursu z
budowy na budowę. Po półgodzinie byliśmy na miejscu i ruszyliśmy tyralierą w
las. Oderwałem się od grupy, jak to mają w zwyczaju wytrawni grzybiarze, nie
chcąc, aby inni podebrali mi co lepsze okazy.
Wypatrywałem tych wymarzonych krasnoludkowych
borowików, ale jak na złość widziałem tylko te duże. Omijałem je lekceważąco,
choć za mną chłopaki czyścili teren, nie pozostawiając w polu widzenia nawet
jednego. Po jakimś czasie, zniechęcony i rozeźlony, postanowiłem zrezygnować z
dalszych poszukiwań, i właśnie wtedy
moja obuta w gumiak noga nadepnęła na coś, co przy pierwszym skojarzeniu
wydawało się ślimakiem albo żabą, lecz sekundy później okazało się
najprawdziwszym prawdziwkiem idealnego rozmiaru. Spryciarz skrył się pod
borowiną. Po chwili, już na klęczkach, co rusz odkrywałem kolejne małe
borowikowe perełki i wrzucałem do przepastnego
kosza na ziemniaki, pożyczonego przed wyjazdem od chłopa w Smolniku.
W takiej
sytuacji, przyznaje zbieracz, człowiek traci poczucie czasu i rzeczywistości,
rozgorączkowany zbiera, zbiera i zbiera. Po dwóch godzinach nie jeden, ale dwa
kosze oraz plecak wypchane były po brzegi. I jak to teraz znieść z góry po
stromiźnie nie narażając się na upadek i sturlanie w dół niczym kłoda drewna?
Co dwadzieścia metrów przystawałem, sapiąc jak stara lokomotywa, w połowie ze
zmęczenia, a w połowie z emocji. W końcu opadłem z sił i nawet rozmyślałem nad
wyrzuceniem części prawdziwków, aby sobie ulżyć w drodze, jednak zaraz
przychodziło otrzeźwienie, że tak cennej zdobyczy, okupionej takim wysiłkiem,
nie można zostawić – wspomina.
Na
pomoc współtowarzyszy wypadu nie mógł liczyć – każdy szedł objuczony podobnym
ładunkiem, a byli i tacy, co jeszcze napchali borowików do beretów i
powiązanych koszul. Ludzka zachłanność nie zna w takich sytuacjach granic. Ostatkiem
sił, z ociekającą od potu koszulą i gaciami, dowlókł się sprawca grzybobrania
do wywrotki, mając przed oczami migotania świecących plamek, co wyraźnie
wskazywało, że jest bliski utraty przytomności.
Po
powrocie na kwaterę zabrano się do czyszczenia i krojenia grzybów. Co parę
minut umilano sobie czas samogonem,
zagryzając siedemdziesięcioprocentowy trunek słoniną z musztardą. Świtało,
kiedy kończyli.
Po
śniadaniu runo zawieziono do miejscowej cegielni, gdzie na przepastnym piecu
suszyło się dwa dni. Później zaprzyjaźniony stróż zapakował grzyby do
papierowych worków - załatwionych przez
kierownika od wypalaczy za butelkę wina owocowego Czar Pegeeru. Niby wszyscy mieli dość, ale mimo to jeszcze przez
tydzień jeździli grupowo wywrotką pod Połoninę
Wetlińską i targali do Smolnika tysiące prawdziwków.
Tę
historię Witold Augustyn opowiedział swego czasu pacjentom szpitala wojskowego
w Przemyślu, w który sam tez
wychodził z choroby. Nie chcieli wierzyć w takie, jak mówili, fantasmagorie.
Lecz znalazł się jeden, który potwierdził, że sam
w owym czasie przebywał na grzybobraniu w Bieszczadach. Mieszaną lwowsko-przemyską
gwarą opowiadał:
-
Pojechali my zakładowa wycieczką z Przemyśla
w Bieszczady. Po czterech godzinach tłuki stanęli my na odpoczynek na łące przy
Potoku Nasiczańskim. Do dobrego
zwyczaju należało, że wycieczka zakładowa obowiązkowo musiała być pijana.
Rozhajcowano ogniska, kiełbasy nadziano na patyki. Półlitrówki ćmagi
zaczeli pękać jedna za drugą, a echo góralskich i lwowskich piosenek odbijało
się od połonin. Chyba za dużo ja naraz pojadł, bo po chwili mnie przyparło i ja
poszedł w krzaki. Porozglądał się, czy mnie kto nie widzi, spuścił portki i
kucnął. Już się napiął, miał popuszczać, a tu przede mną trzy prawdziwki jak
malowane. Tak ja na kolana i chap, chap.
Całkiem ja się zapomniał, że świecę dupiszczem
niczym księżyc w pełni, ale co tam się przejmować, jak tyle wokół borowików.
Kiedy miał już z kilkanaście, tak ja wstał, zapiął portki, a ze świętalnej
koszuli zrobił worek i tam ponapychał grzyby. Jak ja to przytachał na biwak, to
się wielki tumult zrobił. Ferajna kiełbasę i wódkę zostawiała i gnała w
pobliski lasek. Dopiero w drodze powrotnej dała sobie zmianę i z tymi siatami
prawdziwków ledwo wytoczyła się z autobusu.
I wiesz
pan co? To ja to gówno, które tam w bieszczadzkich krzakach miał zostawić,
przez te grzyby z powrotem do Przemyśla
przywiózł”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz