Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prawdziwki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prawdziwki. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 października 2024

Najlepsze praw dziwki są na placu Pigalle

 


Kolejna wycieczka czerwcowa leśna, jako że lubię przyrodę, tudzież potrzebuję ciągłej aktywności. (Ktoś gdzieś Tam kręci korbą?)

Tym razem wędruję z Landrynkowym Zającem, dobrym znajomym Czytelników.








Jako że pokrewne energie się przyciągają, czyli podobne przyciąga podobne, prawdziwek pasowałby jak najbardziej do ul. Prawdziwka. Zmierzam więc z nim do tej ulicy. Już jestem blisko, bo ul. Prawdziwka jest zaraz za ulicą Muchomora.


Jednak do ulicy Muchomora to pasuje przeważnie tylko muchomor - rozejrzałem się więc odrobinę i już mam muchomora do zdjęcia. Malutki, ale jest!


I wreszcie układ właściwy: - prawdziwek na ulicy Prawdziwka.


Mała dygresja dla młodych: - za PRL-u był taki serial „Stawka większa niż życie”. Ten serial wojenny z Mikulskim - Hansem Klossem, cieszył się wielką popularnością. W jednym z odcinków padło konspiracyjne (dziś kultowe) hasło rozpoznawcze – „ Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”.

Parafrazę hasła wykorzystałem w tytule posta.



wtorek, 16 kwietnia 2024

Szatan



Pierwszy sygnał ostrzegawczy dostałem od zupy grzybowej, której cały gar upichciłem dla osób goszczących akurat w chałupie. Zupa z bieżącego zbioru okazała się gorzka. Ponieważ zawierała wszystko inne, co w niej powinno być oprócz grzybów: śmietanę, marchewkę, pietruszkę, kartofelki, skrojoną kiełbasę, zasmażkę z cebuli itp. żal wielki ogarnął kucharza.

     Nie było atoli wyjścia – zupa została wylana do dołka w celu utylizacji. Zmarkotniałem. Jakiż to podejrzany grzyb zaplątał się w tym zbiorze do obiadu? Przypadek? Niestety – od wielu lat aż za dobrze znam regułę, że przypadków nie ma.

Po kilku dniach dostaję wiadomość od znajomych, którzy ugotowali bigos na podarowanych ususzonych grzybach. Bigos okazał się gorzki i go wyrzucili.

Sprawa stała się poważna – w suszu także znalazły się grzyby niejadalne, dające goryczkę. Nie mogło być ich wiele, pewnie kilka sztuk, pamiętam takie podejrzane, które po konsultacji z samym sobą uznałem za dobre.

Gdzie był winowajca? – między nami! - powiedziały jajca! Oto ten winowajca, goryczak, nazywany potocznie szatanem. Przejrzałem archiwum zdjęć i odkryłem tych kilka grzybów, które pokrojone na kawałki stały się podobne do łyżki dziegciu dodanej do beczki miodu. Tylko 9 grzybów, a całość 500 kg. do wyrzucenia, bo po wysuszeniu te pokrojone kawałki z nich stały się już niemożliwe do rozpoznania. 




Kiedy po raz pierwszy wziąłem szatana do ręki, wydał mi się nie tylko wyjątkowo ładny, ale wręcz przepiękny. Czerwonawy trzon jak u borowika ceglastoporego, podbrzusze żółte. Może nawet cytrynowe. Uznałem go za żółtą odmianę ceglasia - fotografia więc i do plecaka z nim! Jeszcze drugą cechę szatana zlekceważyłem - jasny wierzch kapelusza. To wszystko wydaje się dziś takie oczywiste.

Na Mazowszu grzyby z żółtym spodem, to dobre grzyby, albo jeszcze lepsze. Występuje tu goryczak, ale on ma spód biały, u starszych wpadający w róż. Zdarza mi się powziąć wątpliwość i wtedy jako praktyk nadgryzam takiego małego goryczaka, bo w młodości jest on bardzo podobny do prawdziwka.

      Czyli metodą praktyka wystarczyło grzyba ugryźć. I natychmiast wypluć, tak jest gorzki. Chyba on jako szatan zamącił my zmysły i zapomniałem o sprawdzeniu organoleptycznym. Po jakimś czasie, jak napisałem, zlokalizowałem na zdjęciach winowajców. Ale to było później, bo Tu i Teraz należało działać zdecydowanie - jest wrzód? Wyciąć! Jest duża strata na koncie inwestycyjnym, bo nie było stopa? Zamknąć ręcznie! Wiec wybieram rodzaj wyroku – zakopać susz (działanie niefotogeniczne), albo spalić – czyn fotogeniczny. 

Jakaś korzyść z tej straty będzie, w końcu nieczęsto ktoś pali 15 kilo ususzonych grzybów. Był już wpis na ten temat o tytule „Grzybowy stop loss” – z przesłaniem dla inwestorów giełdowych: stawiaj stopa, bo ci jaja urwie!

Najpierw podpałka - grzyby trwają w oczekiwaniu.



I dzieje się. Ostatnie dokładki w sznurkach.





Tyle zostało po wykonaniu wyroku - kupka popiołu. Grzyby tliły się, trwało to nieco. Słońce na to patrzyło i aż zaszło z żalu, a ja czułem się całkiem rozbity.

Był już październik, a na grzybowym koncie pokazało się zero. Azaliż nie należy się załamywać, trzeba pamiętać o Siłach Wyższych. Zwróciłem się do mego Anioła Opiekuńczego o pomoc, on mi dopomógł i nadzwyczaj szybko zebrałem jeszcze sto kilo samych prawdziwków, słońce dopisało i do Warszawy jednak worek 5 kg pojechał.  

Czyli nie wolno się poddawać, bo nigdy nie wiemy, "czy tuż za rogiem nie stoi Anioł z Bogiem, nie obserwują zdarzeń i nie spełniają marzeń".

 

czwartek, 11 kwietnia 2024

Bieszczadzkie grzybobrania

 

Po raz pierwszy nazbierałem ci ja grzybów do syta właśnie w Bieszczadach. To była ogromna frajda, a normę stanowił pełen plecak w godzinę. A potem to już sprawa należała do słońca.







 Dziś wątek grzybowy z książki „Bieszczady w PRL-u”.

„Początek lat sześćdziesiątych, Suche Rzeki nieopodal Zatwarnicy.

Pewnego letniego popołudnia z połonin schodziło kilku pokutników w polowych mundurach. W wypłowiałej pałatce taszczyli coś, co nie przypominało nic konkretnego, dlatego rozbudzało wyobraźnię. Cóż oni mogli nieść? Wygrzebane przez lisy ludzkie kości? Znalezioną przypadkiem starą broń? Zrzucone późną zimą jelenie poroża?

Żołnierze zeszli na drogę, kiedy my podjeżdżaliśmy „żukiem” – opowiada ówczesny kierownik budowy w Suchych Rzekach. Naszym oczom ukazała się góra prawdziwków. Najwięcej było takich malutkich, najlepszych do marynowania, ale nie brakowało też okazów rekordowych. A żaden robakiem nietknięty, z twardym korzeniem, zdrowym podbrzuszem. Rany Julek!

Zapytałem wojaków – gdzieżeście tyle nadarli?! Pod Wetlińską, ale dla nas to żadna frajda, bo za karę, za lewizny. My nic z tego nie będziemy mieć, wszystko pójdzie do oficerskich garów.

- Takiej masy prawdziwków naraz moje oczy jeszcze nie widziały  - opowiada dalej Augustyn – więc pasły się tym widokiem, aż przyszło otrzeźwienie, że zamiast marnować czas, trzeba czym prędzej samemu drałować pod połoninę i szukać tego grzybowego skarbca. Raz-dwa załatwiłem na budowie, co było trzeba i razem z Władkiem, tak samo zapalonym zbieraczem, pognaliśmy do lasu. Już na jego skraju dojrzałem wyłaniającą się z trawy mnogość wielkich kapeluszy, ale przecież nie o takie mi chodziło, tylko o te najmniejsze. Łazimy z Władkiem tu i tam, zaglądamy pod gałęzie drzew i nic. Co jest do ciężkiej cholery? Z konieczności napakowaliśmy do dwóch worków po cemencie te dorodne  i z takim bagażem wróciliśmy do bazy w Smolniku.

- Gdzie? Gdzie takie rosną? Dopytywali gorączkowo robotnicy, a kiedy już się zwiedzieli, że za Suchymi Rzekami, dawaj prosić: - Kierowniku, dajcie wywrotkę, nie żałujcie. Toć dla wszystkich nazbieramy, do suszenia, kiszenia, smażenia. Będzie zupa grzybowa, sos grzybowy, grzybki na zagrychę, a i na Wigilię wystarczy.

- A niech was, jedziemy! – zakomenderował szef, nakazując panu Bolkowi, kierowcy stara, wpisanie do karty drogowej kursu z budowy na budowę. Po półgodzinie byliśmy na miejscu i ruszyliśmy tyralierą w las. Oderwałem się od grupy, jak to mają w zwyczaju wytrawni grzybiarze, nie chcąc, aby inni podebrali mi co lepsze okazy.

Wypatrywałem tych wymarzonych krasnoludkowych borowików, ale jak na złość widziałem tylko te duże. Omijałem je lekceważąco, choć za mną chłopaki czyścili teren, nie pozostawiając w polu widzenia nawet jednego. Po jakimś czasie, zniechęcony i rozeźlony, postanowiłem zrezygnować z dalszych poszukiwań,  i właśnie wtedy moja obuta w gumiak noga nadepnęła na coś, co przy pierwszym skojarzeniu wydawało się ślimakiem albo żabą, lecz sekundy później okazało się najprawdziwszym prawdziwkiem idealnego rozmiaru. Spryciarz skrył się pod borowiną. Po chwili, już na klęczkach, co rusz odkrywałem kolejne małe borowikowe perełki i wrzucałem do przepastnego  kosza na ziemniaki, pożyczonego przed wyjazdem od chłopa w Smolniku.

    W takiej sytuacji, przyznaje zbieracz, człowiek traci poczucie czasu i rzeczywistości, rozgorączkowany zbiera, zbiera i zbiera. Po dwóch godzinach nie jeden, ale dwa kosze oraz plecak wypchane były po brzegi. I jak to teraz znieść z góry po stromiźnie nie narażając się na upadek i sturlanie w dół niczym kłoda drewna? Co dwadzieścia metrów przystawałem, sapiąc jak stara lokomotywa, w połowie ze zmęczenia, a w połowie z emocji. W końcu opadłem z sił i nawet rozmyślałem nad wyrzuceniem części prawdziwków, aby sobie ulżyć w drodze, jednak zaraz przychodziło otrzeźwienie, że tak cennej zdobyczy, okupionej takim wysiłkiem, nie można zostawić – wspomina.

      Na pomoc współtowarzyszy wypadu nie mógł liczyć – każdy szedł objuczony podobnym ładunkiem, a byli i tacy, co jeszcze napchali borowików do beretów i powiązanych koszul. Ludzka zachłanność nie zna w takich sytuacjach granic. Ostatkiem sił, z ociekającą od potu koszulą i gaciami, dowlókł się sprawca grzybobrania do wywrotki, mając przed oczami migotania świecących plamek, co wyraźnie wskazywało, że jest bliski utraty przytomności.

   Po powrocie na kwaterę zabrano się do czyszczenia i krojenia grzybów. Co parę minut umilano sobie czas  samogonem, zagryzając siedemdziesięcioprocentowy trunek słoniną z musztardą. Świtało, kiedy kończyli.

   Po śniadaniu runo zawieziono do miejscowej cegielni, gdzie na przepastnym piecu suszyło się dwa dni. Później zaprzyjaźniony stróż zapakował grzyby do papierowych worków  - załatwionych przez kierownika od wypalaczy za butelkę wina owocowego Czar Pegeeru. Niby wszyscy mieli dość, ale mimo to jeszcze przez tydzień jeździli grupowo wywrotką pod Połoninę Wetlińską i targali do Smolnika tysiące prawdziwków.

     Tę historię Witold Augustyn opowiedział swego czasu pacjentom szpitala wojskowego w Przemyślu, w który sam tez wychodził z choroby. Nie chcieli wierzyć w takie, jak mówili, fantasmagorie.

Lecz znalazł się jeden, który potwierdził, że sam w owym czasie przebywał na grzybobraniu w Bieszczadach. Mieszaną lwowsko-przemyską gwarą opowiadał:

  - Pojechali my zakładowa wycieczką z Przemyśla w Bieszczady. Po czterech godzinach tłuki stanęli my na odpoczynek na łące przy Potoku Nasiczańskim. Do dobrego zwyczaju należało, że wycieczka zakładowa obowiązkowo musiała być pijana.

    Rozhajcowano ogniska, kiełbasy nadziano na patyki. Półlitrówki ćmagi zaczeli pękać jedna za drugą, a echo góralskich i lwowskich piosenek odbijało się od połonin. Chyba za dużo ja naraz pojadł, bo po chwili mnie przyparło i ja poszedł w krzaki. Porozglądał się, czy mnie kto nie widzi, spuścił portki i kucnął. Już się napiął, miał popuszczać, a tu przede mną trzy prawdziwki jak malowane. Tak ja na kolana i chap, chap.

Całkiem ja się zapomniał, że świecę dupiszczem niczym księżyc w pełni, ale co tam się przejmować, jak tyle wokół borowików. Kiedy miał już z kilkanaście, tak ja wstał, zapiął portki, a ze świętalnej koszuli zrobił worek i tam ponapychał grzyby. Jak ja to przytachał na biwak, to się wielki tumult zrobił. Ferajna kiełbasę i wódkę zostawiała i gnała w pobliski lasek. Dopiero w drodze powrotnej dała sobie zmianę i z tymi siatami prawdziwków ledwo wytoczyła się z autobusu.

    I wiesz pan co? To ja to gówno, które tam w bieszczadzkich krzakach miał zostawić, przez te grzyby z powrotem do Przemyśla przywiózł”.

 

 

czwartek, 9 grudnia 2021

Ścieżeczka obfitości

Następnego dnia funduję sobie powtórkę z rozrywki - ląduję w tym samym mazowieckim lesie. Na znajomej ścieżeczce czeka na mnie prawdziwkowa obfitość! Po śladach obciętych ogonków widzę, że nikt tu jeszcze poza mną nie trafił. Bardzo to chwalebne, słuszne i zbawienne i tego trzymać się trzeba - pomyślałem.






Tym razem niespieszny zbiór trwał niecałą godzinę - wczorajszą ścieżeczką przeszedłem jeszcze sto metrów - tu był jej koniec, 






po czym odszukałem ścieżeczkę bliźniaczą równoległą. Zauważyłem bowiem i to nie po raz pierwszy, że te wczesne borowiki najczęściej rosną na drodze, lub tuż obok. Jakby pchały się do zerwania, czy też czatowały na grzybiarza. 




Torba zapełniała się dając sygnał do powrotu. A to szkoda! Tak lubię pochodzić dłużej za grzybami. Lecz tym razem dostałem krócej zamiast dłużej - widocznie tak miało być. Ma się rozumieć nie zapomniałem przesłać dziękczynienia Duchowi Miejsca. 







W drodze powrotnej robię sobie wykład grzybowy: - "Jak wiemy, grzyby należą do Królestwa Krasnoludków. Tudzież, jakby dziwów gatunkowych było mało, właściwie nie wiadomo czy je zaklasyfikować do roślin, czy do zwierząt. Niby zapisanie grzybów do roślin wydaje się oczywiste, ale jest jedno „ale”. Otóż ich, tych grzybów komórki zawierają chitynę, zupełnie jak u owadów, a niektóre z nich, na przykład śluzowce, potrafią się nawet przemieszczać. Czyli jaki wniosek? Grzyby należą do Królestwa Krasnoludków, będąc jednocześnie zarówno roślinami, jak i zwierzętami".

W kolejnych dniach podróżowałem. Kiedy po tygodniu zawitałem znowu w opisane wyżej miejsce, zastałem tylko trzeszczącą suszę – krótki i gwałtowny wysyp borowików lipcowych skończył się w tym północnym miejscu za Warszawą, jakby sugerując:  - udaj się teraz na południe.