Dopiero nastaje sławna pora miedzy psem a wilkiem,
a ja syty wrażeń leżę już w namiocie. Jest ciepło – więc nie zasłaniam wejścia.
Usypiam szybko, azaliż czujnie jak zając.
Nagle budzę się.
Jest zupełnie ciemno, tak ciemno, jak może być
tylko w dupie (czarnej), o ile tam kiedyś byłeś Czytelniku. Jest tak ciemno, że
nawet nie widzisz własnych myśli. Ta wyjątkowa ciemność podobna do sadzy tak
mnie zadziwiła, że rano zajrzałem do kalendarza księżycowego i wyczytałem: „18 lipca księżyc w nowiu”.
Atoli wracam do meritum: - jest głucha noc i coś
mnie budzi.
Chyba dźwięk jakiś był w tej kompletnej ciszy. Był,
albo nie był.
Coś musiało być, bo czuwam. Czuwam korzystając z
jedynego dostępnego w tych warunkach zmysłu, mianowicie z uszu.
Coś słychać. To warczenie? Czyli wilk!
Dźwięk staje się głośny – jednak tym razem jest to
groźny pomruk. Basior! Głos staje się bliższy i wyraźnie przemieszcza się z
prawej strony z dołu, na lewą stronę. Kolejny pomruk słyszę z całkiem bliska,
jakby zwierz był tuż za jaworem. Naraz powiew ciągnący z dołu, od strony ściany
lasu, przynosi dobrze znany zapachowy bukiet – odór amoniaku przyprawiony mokrą
sierścią starego psa z subtelną, atoli niezbędną domieszką smrodu padliny.
Niedźwiedź!
Misio skonsumował przejrzałe delicje, a potem w
miejscu gdzie leżały resztki nieboszczyka wytarzał w tym swoją osobistość.
Teraz, gdy to opisuję, mogę sobie pozwolić na frywolność, bo to moje któreś tam
z rzędu bliskie spotkanie z niedźwiedziem. Emocje, początkowy paraliżujący
strach, wszystko to zbladło pozwalając rejestrować zmysłom detale zdarzenia,
tym razem z pomocą drugiego zmysłu - nosa.
Strach był,
a jakże, bowiem stwierdzam z niejakim zdziwieniem, że trzymam w garści finkę,
po którą sięgnąłem instynktownie.
Nie boi się bowiem tylko martwy albo głupi.
Widzę niedźwiedzia uszami, chwilami węchem, jak
krąży i już nie mruczy, tylko porykuje! Jednak nie wyczuwam wrogości w tych
rykach, raczej irytację, niezadowolenie,
że oto pojawił się intruz na jego terenie.
Wczoraj traktor kosił i hałasował cały dzień, a
dziś pojawił się namiot. Niedźwiedź obchodzi namiot, jest nie więcej niż dwadzieścia
- trzydzieści metrów, ależ się wyperfumował!
Mocniej zaciskam nóż w chwili gdy misio mruczy z bliska
ze zbocza ponad namiotem, czyli za moimi plecami.
Rozpatruję sprawę z wisielczym humorem, tudzież wagowo:
ja – 70 kg z haczykiem, dorosły bieszczadzki niedźwiedź może 500, czy nawet 600
kg. Zero szans. Jednak statystycznie dobra nasza, bo nie zanotowano w Bieszczadach żadnego przypadku
śmiertelnego.
Zdarzenie trwa już dość długo, pewnie pół godziny,
na pewno trzy pełne okrążenia namiotu były - teraz zwierz usiadł chyba, ponieważ
mruczenie dobiega z tego samego kierunku. Nauczony przez babcię - Szeptuchę wysyłam myśl do mego Ducha Opiekuńczego, aby porozumiał się z Duchem niedźwiedzia i namówił owego do odejścia.
System zadziałał – oto pomruki wyraźnie
łagodnieją, nawet powiedziałbym, że stają się przyjazne, po czym stopniowo
cichną – misio wziął i sobie poszedł. Uff!
I
zaprawdę, powiadam wam: - przypomina mi się scena z Niedźwiednikami z Bombaju, z książki Robertsa – Shantaram.
Pamięć podsuwa dziwne słowa, jak mi się wtedy wydawało: – Każdy jest wędrowcem. Wędrowcem przez życie i kiedyś spotka swego
niedźwiedzia, a wtedy powinien go pokochać.
Jako że
zwierzęta mają osobiste terytorium, być może jest to ten sam niedźwiedź
(niedźwiedzica?), na którego drodze znalazłem się w tym miejscu już dwukrotnie.
Czy mam go w takim razie nazywać „moim” niedźwiedziem? Bo jeśli tak, a do
tego jest to niedźwiedź-dziewczynka, na co wskazywały końcowe przyjazne pomruki onego - onej w czasie obu incydentów nocnych, to nie mam wyboru i powinienem go – ją – pokochać!
Cisza kompletna. Napięcie opadło, jeszcze trochę czuwam zanurzony w tej sadzy ciemności - w końcu senność zwycięża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz