W maju roku 1971 po raz pierwszy byłem w Jaśliskach, kiedyś najbardziej na południowy wschód wysuniętym miasteczku Beskidu Niskiego. Po dawnej świetności, został rynek wybrukowany pięściakami, kilka przyrynkowych drewnianych mieszczańskich zaniedbanych chałup i niby-ratusz, w którego kamiennych murach pomieszczono sklep wielobranżowy i geesowską knajpę.
W niej to
właśnie spożywaliśmy nieco spóźnione drugie śniadanie składające się z pół
litra wódki czystej zwykłej i kilku śledzi marynowanych w occie. To była jedyna
możliwa do zaaprobowania oferta kulinarna w porze przedobiadowej. Knajpa bardzo
podłej kategorii przypominała raczej piwniczną spelunę niż lokal konsumpcyjny.
Śmierdziało nikotyną, przepalonym tłuszczem i
ludzkim moczem, a podeszwy butów lepiły się do brudnej betonowej posadzki.
Nagle od
Beskidu nadeszła burza z piorunami. Taka niespodziewana. Kilka razy walnęło
gdzieś w pobliżu, a raz nawet jakby tuż obok. Nie zrobiło to na nas żadnego
wrażenia, bo nie miało bezpośredniego związku ze spożywanym posiłkiem. Po chwili
zauważyliśmy przez otwarte drzwi knajpy biegnących przez rynek ludzi, nerwowo
jakby do pożaru. Zawyła przeciągle raz po raz strażacka syrena, zakotłowało się
jak na jarmarku, po czym wszystko ucichło. Znaczy gdzieś pali się poza rynkiem.
Wtedy dobiegł
nas ten charakterystyczny, metaliczny stukot, w miarowym rytmie jakby co
drugiego kroku. Zaciekawieni wyszliśmy zobaczyć, co, a raczej kto i z jakiego
powodu wydaje ten dziwny stukot.
Obok ratusza
szedł licho ubrany mężczyzna, zapewne co najmniej siedemdziesięcioletni. Kikut lewej
nogi poniżej kolana miał wetknięty w mosiężną gilzę armaty przeciwpancernej
kalibru 100 milimetrów. Na drugiej nodze widniał zwyczajny podniszczony but. Szedł
i stukał tą gilzą o koci bruk. Dopiero wtedy dojrzeliśmy palące się dwa domy.
Poszedłem
z owym starcem do pożaru. Bardziej jednak intrygował mnie on niż objęte
płomieniami drewniane domy, których jedną strażacką sikawką nie można było
uratować. Ludzie, jak to ludzie, stali i gapili się na ogień, o czymś
rozmawiali, a ja ukradkiem spoglądałem na jednonogiego. Całkiem sprawnie
poruszał się na nogach, z których jedna była kikutem okutym w mosiądz.
Dół gilzy
był nierówno schodzony, co świadczyło, że korzystał z niej już sporo lat. Kikut
miał owinięty poszarzałą z brudu szmatą, która wypełniała przestrzeń między nim
a mosiężną blachą gilzy i jednocześnie ochraniała kolano. Owa proteza musiała
być dobrze dopasowana, skoro nie używał laski ani też nie przywiązywał jej do
kikuta nogi rzemieniem.
To musiał
być bardzo zaradny człowiek, skoro ze zużytego narzędzia śmierci uczynił
podporę swojego życia. Z pożaru pamiętam niewiele, ale ten człowiek wciąż stoi
mi, a raczej idzie przed oczami. I chociaż wiem, że już dawno nie żyje, ilekroć
jestem w Jaśliskach wypatruję go, czy
aby nie pojawi się znów na rynku i nie usłyszę tego miarowego stukotu.
Ciekaw jestem, czy pochowano go z tą gilzą, czy też bez niej? Za taką gilzę w skupie złomu metali kolorowych można dostać co najmniej kilkanaście złotych i za to kupić flaszkę na stypę.
Andrzej Potocki - Przystanek Bieszczady: bez litości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz