wtorek, 7 marca 2023

Jednonogi

 


W maju roku 1971 po raz pierwszy byłem w Jaśliskach, kiedyś najbardziej na południowy wschód wysuniętym miasteczku Beskidu Niskiego. Po dawnej świetności, został rynek wybrukowany pięściakami, kilka przyrynkowych drewnianych mieszczańskich zaniedbanych chałup i niby-ratusz, w którego kamiennych murach pomieszczono sklep wielobranżowy i geesowską knajpę.

    W niej to właśnie spożywaliśmy nieco spóźnione drugie śniadanie składające się z pół litra wódki czystej zwykłej i kilku śledzi marynowanych w occie. To była jedyna możliwa do zaaprobowania oferta kulinarna w porze przedobiadowej. Knajpa bardzo podłej kategorii przypominała raczej piwniczną spelunę niż lokal konsumpcyjny.

Śmierdziało nikotyną, przepalonym tłuszczem i ludzkim moczem, a podeszwy butów lepiły się do brudnej betonowej posadzki.

     Nagle od Beskidu nadeszła burza z piorunami. Taka niespodziewana. Kilka razy walnęło gdzieś w pobliżu, a raz nawet jakby tuż obok. Nie zrobiło to na nas żadnego wrażenia, bo nie miało bezpośredniego związku ze spożywanym posiłkiem. Po chwili zauważyliśmy przez otwarte drzwi knajpy biegnących przez rynek ludzi, nerwowo jakby do pożaru. Zawyła przeciągle raz po raz strażacka syrena, zakotłowało się jak na jarmarku, po czym wszystko ucichło. Znaczy gdzieś pali się poza rynkiem.

      Wtedy dobiegł nas ten charakterystyczny, metaliczny stukot, w miarowym rytmie jakby co drugiego kroku. Zaciekawieni wyszliśmy zobaczyć, co, a raczej kto i z jakiego powodu wydaje ten dziwny stukot.

    Obok ratusza szedł licho ubrany mężczyzna, zapewne co najmniej siedemdziesięcioletni. Kikut lewej nogi poniżej kolana miał wetknięty w mosiężną gilzę armaty przeciwpancernej kalibru 100 milimetrów. Na drugiej nodze widniał zwyczajny podniszczony but. Szedł i stukał tą gilzą o koci bruk. Dopiero wtedy dojrzeliśmy palące się dwa domy.

      Poszedłem z owym starcem do pożaru. Bardziej jednak intrygował mnie on niż objęte płomieniami drewniane domy, których jedną strażacką sikawką nie można było uratować. Ludzie, jak to ludzie, stali i gapili się na ogień, o czymś rozmawiali, a ja ukradkiem spoglądałem na jednonogiego. Całkiem sprawnie poruszał się na nogach, z których jedna była kikutem okutym w mosiądz.

       Dół gilzy był nierówno schodzony, co świadczyło, że korzystał z niej już sporo lat. Kikut miał owinięty poszarzałą z brudu szmatą, która wypełniała przestrzeń między nim a mosiężną blachą gilzy i jednocześnie ochraniała kolano. Owa proteza musiała być dobrze dopasowana, skoro nie używał laski ani też nie przywiązywał jej do kikuta nogi rzemieniem.

      To musiał być bardzo zaradny człowiek, skoro ze zużytego narzędzia śmierci uczynił podporę swojego życia. Z pożaru pamiętam niewiele, ale ten człowiek wciąż stoi mi, a raczej idzie przed oczami. I chociaż wiem, że już dawno nie żyje, ilekroć jestem w Jaśliskach wypatruję go, czy aby nie pojawi się znów na rynku i nie usłyszę tego miarowego stukotu.

     Ciekaw jestem, czy pochowano go z tą gilzą, czy też bez niej? Za taką gilzę w skupie złomu metali kolorowych można dostać co najmniej kilkanaście złotych i za to kupić flaszkę na stypę.   

                      Andrzej Potocki - Przystanek Bieszczady: bez litości.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz