wtorek, 5 listopada 2019

Opowieść o drodze

Bieszczady rok 1960.
Można się tu było szybko wzbogacić. Brakowało siły roboczej, dlatego płace były wysokie.
Faktyczną Kanadę mieli tu drwale i wozacy pracujący na akord.
Pracowali ciężko, nawet po kilkanaście godzin dziennie.
Drwale zarabiali nawet po dziesięć tysięcy miesięcznie.
       To było dużo, wtedy średnia krajowa wynosiła tysiąc pięćset złotych.
Jeszcze lepsze zarobki mieli wozacy pracujący swymi końmi. Po odliczeniu kosztów utrzymania parówki koni i opłacenia pomocnika, na czysto zostawało im ponad dwadzieścia tysięcy. Byli też tacy, którzy mając po kilka zaprzęgów, wyciągali do 50 tysięcy złotych miesięcznie – 33 średnie krajowe.
      Jak Kanada, to Kanada.
Żeby wyciągnąć jednak te 33 krajowe trzeba było ściągnąć ze zrębu do wystawki trzysta kubików (metrów sześciennych) kloców!
     Ten pieniężny czas możemy zobaczyć w filmie „Hasło” z Wirgiliuszem Gryniem w roli głównej.
    Warunki ciężkie.
Pomimo wysokich płac, publiczność pracownicza niespecjalnie  się tu pchała. Dlatego w latach 1960 – 1965, w okresie lata pracowało w Bieszczadach ponad tysiąc żołnierzy.
Ci żołnierze zbudowali 90 km dróg głównych, 40 km dróg leśnych i 25 km torów dla kolejki wąskotorowej.
     W 1962 roku siłami wojska rozpoczęto budowę drogi Hoczew – Czarna, bo stare drogi miały się znaleźć na dnie Zalewu Solińskiego.

Tymczasem życie płynęło swoim torem także w zimie i na przykład listonosze z gromady Wołkowyja, do której należało 17 wsi, jako jedyni w Bieszczadach mieli prawo doręczania poczty konno, z czego oczywiście korzystali. Konie były ich własnością i na utrzymanie zwierząt dostawali dodatek. Także miejscowy felczer docierał do chorych na koniu.
I nie było w tym nic dziwnego, bo konno jeździło się tu zawsze.
        To w tamtych czasach powstał filmik „Opowieść o drodze”, w którym mamy poetycką ścieżkę dźwiękową z zasadniczym stwierdzeniem, żeby nie pytać o przeszłość.

      Splątane krzaki tarniny, a wśród nich zapomniana ścieżka.
Ludzie, którzy piętnaście lat temu tędy chodzili, zostali deportowani. Widać świeży trop wilka, krzyczy orlik, który krąży nad górami, drogę przebiegają jelenie, na skraju drogi wygrzewa się salamandra. Cisza. Czasem tylko wiatr przyniesie daleki skrzyp chłopskiego wozu, a echo powtórzy głosy drwali pracujących gdzieś w lesie.

Dziś praca w lesie wygląda inaczej. Na zdjęciach wystawka pod Chryszczatą. Wśród robotników jest wielu Ukraińców. Niektórzy z nich są wnukami tych, którzy zostali stąd wypędzeni w 1947 roku.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz