Błyski przecinają niebo, grzmoty walą na całego, zrobiło się całkiem ciemno, choć jeszcze nie ma południa. No to wracam, a za chwilę już biegnę do namiotu. Zawiało potężnie.
I
zaprawdę powiadam wam, następuje powtórka z rozrywki ubiegłorocznej – sprawy
toczyły się wartko – ostatnie metry to był rzut na taśmę!
Lunęło! Kanonada grzmotów to niemal jeden ciąg - aniołki przetaczają po bruku z kocich głów, w te i we wte ogromne puste beczki. Po pół godzinie ta artyleria ucichła i zaczął padać grad. Ot - sławna bieszczadzka jesienna burza.
Zrobiło się zimno – z 25 stopni Celsjusza spadło w nocy do 5. Wystawiłem garnek na łapanie wody. Padało równo do świtu – uwielbiam ten jednostajny werbel deszczu na tropiku – świetnie usypia. A ja suchy, w ciepłym (suchym) śpiworze wyspałem się jak złoto, przypominając sobie, jak to cierpiałem rok temu, przemoczony i zmarznięty w wiacie nad Jeziorkiem Bobrowym.
Zaliczyłem 18 godzin w namiocie - poranek i otwieram przybytek.
Oto nocna dostawa wody - jak widać utopił się pająk - topielca wyłowić i można się napić.
Następuje pora oczekiwania na słońce.
Dłuży się oczekiwanie na słońce, wszak dni krótkie, przecież już jesień.
Na zdjęciu poniżej dwa sławne kubki – ten z oczami ewentualnie do picia, ale też jako pomoc do zdjęć, co się wyjaśni w następnych wpisach. Natomiast sławny kubek stalowy, dobrze znany Czytelnikom, od kilku lat służy mi jako nocnik, żeby nie wychodzić z namiotu, kiedy pada.
Wreszcie pojawia się słońce i od razu robi się weselej na duszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz