Ląduję na kilka dni w ulubionym zakątku, gdzie najlepiej wychodzi odczyszczanie (się) z cywilizacyjnego kurzu.
O świcie przy okazji mycia drobna przepierka. Poranne mgły jak to zwykle bywa w Bieszczadach - malowniczo się podnoszą i władzę przejmuje zieloność.
Zawędrowałem aż do szczytu pod lasem, pokontemplowałem widoki z przełęczą Żebrak w tle i zacząłem powoli schodzić, lecz tym razem postanowiłem wracać do namiotu po linii prostej na przełaj przez łąkę, przez potok i potem w górę.
Łąka bujna, trawy i zioła soczyste, ociekające wilgocią, gęste, a im niżej tym roślinność obfitsza i wyższa. Na samym dole towarzystwo sięga mi do twarzy, no gąszcz. Ciężko stawia się kroki, zielsko łapie za buty, wreszcie opadły mnie dla kompletu gzy - muchy końskie.
Jeszcze z piętnaście metrów i już potok. Na koniec przedzieram się przez ścianę kwitnącej mięty, na głowie pomimo upału konieczna okazała się czapka, bo gzy z upodobaniem gryzą w czubek głowy (łysina), ale i tak musze machać rękami odganiając uprzykrzone owady, które siadają na twarzy, pchają się do ust. Parskam, pluję, walę się w policzki. Przez tę część łąki, najbardziej soczystą i bujną, jakieś 700 metrów szedłem pół godziny.
Nic dziwnego, że żubry o tej porze tkwią w lesie, blisko szczytu, a do picia schodzą dopiero o zmierzchu. Gzy bowiem za bardzo atakują w ciągu dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz