Część druga o SI.
Czemu Joy mieszka w Aspen?
Jak sam przyznaje, na pewno nie robi tego dla jeżdżenia na nartach. Także blichtr Aspen uważa za irytujący. Bill Joy mieszka tu od 1989 roku, bo postanowił uciec od znienawidzonej Doliny Krzemowej! A także uciec od tego wszystkiego co dzieje się w innych wielkich miastach Kalifornii – obłędu przerośniętych ambicji, korków i trzęsień ziemi. Część druga.
Stać go było, by szukać spokoju w dowolnym miejscu
na świecie. Gdyby tylko potrzebował się przemieścić, firma Sun Microsystems, której był współzałożycielem, wysłałaby po niego Citation X, w owych czasach najszybszy
odrzutowiec do prywatnego użytku (max. 1 Mach).
Joy zdradza, co zdecydowało o
wyborze Aspen – otóż „jest to miejscowość licząca 6 tysięcy
mieszkańców i leży na końcu drogi, dzięki czemu nikt tędy nie przejeżdża, jest
tu z dala od zgiełku, oraz mają tu przyzwoitą księgarnię”.
Joy przyznaje, ze nie czuje się zbytnio
członkiem społeczności Aspen.
Wygłosił co prawda jeden raz przemówienie w czasie rozdania dyplomów w miejscowym
liceum, ale jego nazwisko mieszkańcom nic nie mówi.
Mieszka w
domu niezbyt okazałym jak na miejscowe warunki - ma powierzchnię tylko 500 m
kwadratowych. Jak Bill drwiąco
tłumaczy, w Aspen za przyzwoity
uchodzi dom, w którym same sypialnie zajmują 200 metrów, a powierzchnia
niektórych rezydencji dochodzi do pół hektara.
Domowi Joya daleko do tego, atoli dla niego
ważniejsze jest, że „jesienią, pod dziką
jabłonką w ogrodzie, układa się do snu zimowego niedźwiedź”.
Jednak
nawet Aspen nie jest dla Billa dostatecznie odizolowane od świata,
dlatego nabył rancho Three Maeadows,
położone w głuszy zachodniej części Kolorado.
Okolice rancha porastają zarośla bylicy i
nieliczne osiki. Pełno tu łosi, jeleni, kojotów i niedźwiedzi. Chata jest malutka
– sypialnia ma niewiele większe rozmiary od łóżka, w którym Joy mierzący metr dziewięćdziesiąt z
pewnym trudem się mieści.
Za to
prywatny teren otaczający chatkę jest olbrzymi i nie zjawia się tu nikt
niezaproszony. Miejsce jest także poza zasięgiem cywilizacji – a więc łączność
działa przez satelitę, jest turbina wiatrowa, ogniwa słoneczne. To Bill Joy jest jedną z osób, które
nadawały kształt ogólnoświatowej Sieci.
Jeszcze w 1978 roku jako doktorant był głównym programistą w projekcie, który
później nazwano Internetem. To dyrektor
naukowy Sun Microsystems do 2003,
twórca procesora RISC.
Kiedy
inni zaczynali dopiero dostrzegać znaczenie komputera osobistego, Joy myślał już o świecie, w którym SI
będzie montowana we wszystkim – telefonach, butach, drzwiach i okularach, a
wszystkie te urządzenia nawet bez udziału człowieka będą wymieniały ze sobą
treści werbalne i niewerbalne w ramach gęstwiny informacyjnej.
Naczelną zasadą Billa jest
prostota – unikanie wszelkiego zadęcia, tudzież otwartość. Odkrył potencjał
własnych prac, dzięki czemu wszyscy chętni mogą współuczestniczyć w
udoskonalaniu jego pomysłów. Ta filozofia swobodnego dostępu do zasobów
źródłowych wprowadzanych rozwiązań technicznych wyraźnie kontrastuje z
zaborczością firm w rodzaju Microsoftu zastrzegających prawnie swoje
idee.
W Dolinie Krzemowej Joy ma reputację
człowieka zdroworozsądkowego, nadzwyczaj opanowanego, wręcz flegmatyka.
Dlatego też, gdy w marcu 2002 ten ojciec chrzestny
ery informacji zapowiedział „faktyczne
wymarcie” ludzkości w ciągu kilku pokoleń, wywołało to szok. Tym bardziej
zdumiewającym było, że miałoby to nastąpić za sprawą gwałtownego przyspieszenia
postępu technicznego, do którego przecież sam się przyczynił.
Bill Joy chciał, aby jego ostrzeżenie
spełniło podobną rolę, jak słynny list Einsteina
z 1939 roku do Roosvelta, w którym
donosił o możliwości stworzenia bomby A.
W obszernym, liczącym 24 strony eseju o tytule: "Dlaczego przyszłość nas nie potrzebuje” (esej pisał pół roku) opublikowanym w
magazynie „Wired”, napisał jak ku
swemu przerażeniu odkrył to zagrożenie dla ludzkości.
W
apogeum internetowego boomu, kiedy
twórcy podobni do Joya zajmowali na
okładkach magazynów miejsce gwiazd filmu i sportu, jego nawrócenie było gromem
z jasnego nieba.
W eseju czytamy:
„Pojawią się nowe, potężne środki czynienia potwornego zła. Nastąpi
niesamowite dozbrojenie rozmaitych ekstremistów. Genetyka umożliwi stworzenie
„białej dżumy”, zabijającej mnóstwo ludzi określonej rasy, pokieruje także
naszą ewolucją w ten sposób, że ludzkość rozpadnie się na szereg odrębnych
gatunków o zróżnicowanym rozwoju, co podważy ideę równości, stanowiącą kamień
węgielny naszej demokracji. Roboty o ponadludzkiej inteligencji sprowadzą życie
swoich twórców do poziomu wegetacji zombie.
Roboty egzystować będą w sposób dla nas niepojęty, spowodują zatracenie naszego
człowieczeństwa.
Nanotechnologia sprawi, że realny stanie
się scenariusz „szarej mazi” –
zagłady świata wywołanej przez samoreplikujące się lawinowo maleńkie
niezniszczalne nanomechanizmy, wysysające wszelkie substancje życiowe z żywych
organizmów, w wyniku czego organizmy żywe przeobrażą się w bezpostaciową masę.
Szara maź to wyjątkowo przygnębiająca
wizja końca ludzkiej przygody na Ziemi – pisze Joy – znacznie mniej przyjemna od zlodowacenia planety, wojny
jądrowej, czy innej globalnej katastrofy wywołanej jakimś nieudanym
eksperymentem.
Co
gorsza, po raz pierwszy stanie się możliwe, lub zamierzone, wywołanie takiego
kataklizmu przez pojedynczych ludzi, gdyż wystarczy do tego sama wiedza.
Do produkcji bomby
A potrzeba zaawansowanych technologii i rzadkich surowców, a to jest
dopiero w zasięgu jakiegoś „zbójeckiego państwa”, natomiast dzięki GRIN, dysponujący dobrze wyposażonym
laboratorium biologicznym, w miarę inteligentny, rozgoryczony samotnik, czy też
osoba gotowa ponieść męczeńską śmierć dla jakiejś poronionej idei, jest w
stanie spowodować więcej ofiar niż w jakimkolwiek tradycyjnym scenariuszu.
Ten
rodzaj broni Bill Joy nazywa „bronią
masowego rażenia opartą na wiedzy”. Szczególnym niepokojem napawa Joya zdolność takiej broni do samoreplikacji. W przeciwieństwie bowiem
do broni A, stworzone genetycznie patogeny, superinteligentne roboty, maleńkie nanotechnologiczne asemblery i
oczywiście wirusy komputerowe raz
wypuszczone, będą powielać się tryliony razy i trudniej je będzie powstrzymać
niż komary roznoszące zarazę.
Sednem
mojego scenariusza, który nazwałem piekielnym, jest pogląd, że wystarczy jeden
nierozważny krok, żeby doprowadzić do zagłady ludzkości.
Mamy
jedyną realistyczną alternatywę, aby do zagłady nie doszło – jest to
samoograniczenie się: - zarzucenie niebezpiecznych rozwiązań technicznych i
niepodejmowanie dalszych badań w niektórych obszarach wiedzy. I nie mamy tu
żadnego wyboru, jest to równie nieuniknione jak śmierć i podatki. Mamy problem
i ten problem doprowadzi do naszej zguby”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz