środa, 3 kwietnia 2019

Sotnia Brodycza



Nasze niepowodzenie w bitwie w Smolniku zatrwożyło całą okolicę. Przybył do nas dowódca kurenia „Ren” wraz z kilkoma oficerami. Przesłuchiwano wielu oficerów i strzelców. Przybył również sotenny „Didyk”.
     Bardzo żałował tych, którzy zginęli i nie mógł wybaczyć „Korpowi”, że tak nierozważnie w biały dzień poprowadził żołnierzy do ataku.

Smolnik nad Osławą - mogiła poległych żołnierzy Ukraińskiej Powstańczej Armii.
(Więcej we wpisie "Panachyda")


Następnego dnia rano odbyła się zbiórka. Koło kurennego „Rena” stał młody oficer – smukły, wysoki blondyn o niebieskich oczach i śladami po ospie na sympatycznej twarzy.
Ubrany w niemiecki uniform, w czapce – petlurówce z żółtym sznurkiem na głowie, prezentował się bardzo dobrze.

Dowódca kurenia wskazał na niego i przedstawił go, jako naszego nowego dowódcę sotni. Był to „Brodycz” (Roman Hrobelski), przeniesiony z sotni „Karmeluka”.
Z nowym sotennym odeszliśmy w lasy nad Wisłokiem Wielkim i tam stanęliśmy obozem. Przybyli do nas nowi strzelcy i nasza sotnia dwukrotnie powiększyła swoją liczebność.


Wraz z przybyciem „Brodycza” w sotni powiało nowym duchem. Nowy sotenny okazał się dobrym gospodarzem – zaglądał wszędzie, sprawdzał broń, amunicję, mundury, obuwie i cały sprzęt sotni.(....)
W tym czasie do sotni powrócili strzelcy, którzy przechodzili szkolenie w szkole podoficerskiej. Końcowy egzamin na podoficerów zdawali w dużej bitwie.
       Sotnię szkoleniową zaczęła ścigać polska podchorążówka, która przyjechała z Warszawy, żeby zdać „praktyczny egzamin” swojej oficerskiej działalności. Pierwsze starcie miało miejsce w lesie nad wsią Dylągowa
Po potyczce, w której zginął jeden strzelec z miejscowej bojówki, sotnia szkoleniowa przeniosła się w lasy Szybienieckie i tam zakończyła szkolenie.
Kilka dni przed zakończeniem kursu posterunek ubezpieczenia (załoga była akurat z naszej drużyny) dostrzegł, jak do obozu z kilku stron podkrada się wróg.
Sotnia zajęła stanowiska w starych okopach, pochodzących jeszcze z pierwszej wojny światowej.
       Polacy podbiegli do szturmu z karabinami najeżonymi bagnetami. Lecz nasi nie byli w ciemię bici i odpowiedzieli granatami. Wróg w panice zawrócił. Polacy powtórzyli szturm kilkakrotnie, lecz wszystko bez powodzenia i dopiero jak ostygł ich zapał, gdyż sporo ich zginęło od naszych granatów, dowódca szkoły (był to zdaje się „Zrub”) wydał rozkaz do ataku.
        Z okopów wypadli rozjuszeni strzelcy akurat wtedy, kiedy wróg przygotowywał się do nowego szturmu. Nasi zaczęli pruć z broni do Polaków, a ci rzucili się do ucieczki.
Nasi zapędzili się za wrogiem dość daleko. W tym boju wzięli trzydziestu do niewoli, niektórzy spośród nich byli ranni. Zdobyto furmankę z aparaturą radionadawczą, dużo karabinów, kilka karabinów maszynowych i moździerzy i pełne skrzynki amunicji.
          W tej bitwie poległo około stu Polaków, a dwa razy więcej było rannych. Naszych zginęło trzech, dwóch miejscowych i jeden z sotni „Chrina”. Dwóch strzelców zostało rannych.
Jeńcom nasi strzelcy zabrali mundury i lepsze obuwie, a ich samych obdarowali ulotkami i puścili do Przemyśla.

Jednak nikt z nas nigdy nie wiedział, kiedy i komu śmierć wyjdzie naprzeciw. Czekała na każdego z nas na każdym kroku i często kosiła wtedy, kiedy dostrzegalnego niebezpieczeństwa nie było widać. (...)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz