Letnie bieszczadzkie burze. Nie trwają długo, za to bywają bardzo gwałtowne, atoli mają w sobie pociągająco groźne piękno. Po latach wędrówek z namiotem dobrze wiem, że są potrzebne dwie rzeczy: - odludzie i samotność, aby można było to niezwykłe, groźne piękno maksymalnie poczuć każdą komórką swego ciała. Burzę się przeżywa. Ona ma określone czasowo preludium, arię i finał.
Całkiem inaczej ma się sprawa z opadem ciągłym. Tu jesteś odcięty od cywilizacji potrójnie, bo do odludzia i samotności dołącza kurtyna deszczu zasunięta nie wiadomo na jak długo. Tuż nad głową szumi ci spokojny, wręcz nużący werbelek arii. Trwasz cierpliwie, bo wiesz, że finał musi być, tylko nie wiesz kiedy on nastąpi. Mnie się taki niezapomniany finał przytrafił już po trzech dniach. Jakże się cieszyłem, kiedy pojawiło się pierwsze błękitne okienko, a potem wreszcie wyjrzało słońce! Nie każdego jednak pociąga taki sposób bratania się z przyrodą.
Stanisław Kryciński w książce „Bieszczady”, opisuje
wydarzenia z roku 1977 kiedy to nie udało mu się dotrzeć do końca
bieszczadzkiego worka, ale honor Przewodnika
Beskidzkiego nie pozwalał odpuścić i razem z koleżanką studentką w
następnym roku postanowił zamiar powtórzyć. W czerwcu 1978 r. para dotarła do Paniszczowa, gdzie natknęli się na
świeżą dewastację całkiem jeszcze zdrowej drewnianej cerkwi, która została
rozerwana ciągnikiem przez miejscowych „gospodarzy” potrzebujących budulca.
„Ruszyliśmy z koleżanką dalej. Już nie pamiętam,
gdzie wypadł nam biwak. Pamiętam natomiast, że takiego nieba jak tej nocy nie
widziałem nigdy w życiu. Nie było na nim ani jednej chmurki, a Droga Mleczna była tak wyraźna, jakby
ktoś pochlapał czarne niebo wielkim pędzlem z białą farbą.
Gdzieś po trzeciej w nocy obudził nas intensywny
szum kropel deszczu spadających na tropik namiotu. Była to noc z 26 na 27
czerwca. Nie mogliśmy wiedzieć, że ten deszcz skończy się dopiero za pięć
tygodni, gdzieś na początku sierpnia. Gdy rano wystawiliśmy głowy z namiotu,
zobaczyliśmy człowieka jadącego wolno na koniu, ubranego w podgumowaną kurtkę.
Zapytany o to ile będzie padać, machnął ręką z taką rezygnacją, że wiedzieliśmy
już, że nie jest to trzydniówka, ani nawet siedmiodniówka. No ale „worek”
czekał. Dotarliśmy do Ustrzyk Górnych,
gdzie w Studenckiej Bazie Namiotowej
postanowiliśmy przeczekać deszcz. Dni mijały, deszcz padał, a czas nam się
kurczył. Powoli przywykliśmy do tej wszechogarniającej nas wilgoci. Trzeba było
podjąć decyzję – rezygnujemy, czy idziemy na „mokro” do grobu hrabiny.
Postanowiliśmy iść drogą przez Muczne”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz