To ciekawe, że dzięki hawajskim ropuchom możemy sobie przypomnieć trzy (cztery?) polskie porzekadła.
"Głównym bogactwem brytyjskiej kolonii karnej na Hawajach
była uprawa trzciny cukrowej. Jako że nowoczesna myśl człowiecza powinna
pomagać w ulepszaniu życia, dbając zarówno o koszty, jak też o zdrowie
społeczeństwa, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przywieziono na Hawaje ropuchy. Ich zadaniem miała być
walka z pasożytami trzciny cukrowej, głównie małym chrząszczykiem, który w
czasie żerowania charakterystycznie chrobotał wewnątrz łodygi. (Czyżby to stąd
wzięło się powiedzenie „chrząszcz brzmi w trzcinie?)
Walka z chrząszczami miała od teraz polegać na
zjadaniu chrząszczy, co ropuchom spodobało się nad wyraz. Ropuchy rozmnażały
się, rosły, znikał dźwięk chrobotania, który był do tej pory dzwonem na trwogę,
plantatorzy odetchnęli, zapanowała sielanka.
Aliści jak wiemy żadna sielanka nie trwa wiecznie.
Oto zaczęto rozwijać turystykę, dla której warunki byłyby wręcz idealne, gdyby
nie komary hawajskie. Rzecz się
dzieje we wspomnianych latach siedemdziesiątych.
Elektryczna pułapka
Zmrok zapada jeszcze przed osiemnastą, jest
przecież lipiec, sam środek zimy. Gdy zmierzch zapada, goście hotelu w Korolevu przerywają swe zajęcia, aby
popatrzeć na zlot hawajskich ropuch.
Nawet gracze w bingo, czyli zwyczajnej loteryjki, odchodzą na pół godziny od
tej infantylnej rozrywki, aby swą uwagę skupić na ropuchach. Azaliż nie
powinniśmy przypuszczać, że ropuchy sprowadzono na Fidżi po to, aby występowały wieczorami w spodniczkach z trawy
morskiej i tańczyły upojne hula-hula pod kołyszącymi się palmami.
Jak rzekłem, przymierze człowieka z ropuchą
rozwijało się harmonijnie do czasu, kiedy na widowni pojawiło się nieskomplikowane
urządzenie sprowadzone z USA, a
noszące nazwę „Inseckt - o - cutor”. Jedenaście takich aparatów, z których
każdy kosztuje 80 fidżyjskich funtów, zmontowano wokół hotelu w Korolevu, na południowym brzegu Viti Levu, głównej wyspy archipelagu.
Urządzenie, które dokonało rewolucyjnych przemian w zwyczajach hawajskich ropuch delegowanych na Fidżi, jest bardzo proste.
Na niezbyt wysokim słupie umieszczono na wysokości
dwóch metrów nad ziemią zwyczajną jarzeniówkę. Wokół niej rozpostarto gęstą siateczkę
z cienkich drucików, przez które od zmierzchu do świtu płynie prąd. Jarzeniówka
wabi owady, będące prawdziwą plagą tych stron. Owadzie hufce nacierają na
światło – przynętę i po prosu giną, paląc się na zdradzieckich drucikach.
Podobno w ciągu nocy jedno takie urządzenie zabija milion owadów, podczas gdy
koszty prądu są nikłe, a urządzenie nie wymaga żadnej konserwacji.
Ja tego miliona świeżo upieczonych owadzich
osobników nie liczyłem, ale faktem jest, że z urządzenia dosłownie sypie się
chmura nadpalonych skrzydeł i innych żałosnych resztek komarzych. W każdym
razie ponurej aktualności nabiera stara polska piosenka o komarze, który „z
dębu spadł i złamał sobie w krzyżu gnat”. Jaki
jest turystyczny efekt działania opisanego urządzenia? Otóż można teraz
spokojnie zasiąść sobie na fotelu wśród nocnej ciszy i to nawet w odległości
kilkudziesięciu metrów, nie bojąc się jednocześnie ataku legionu komarów. Atoli
najbardziej jednak chwalą sobie ten produkt nowoczesnej cywilizacji same
ropuchy.
Kto tego nie widział, ten się nie śmiał! Oto o
zmierzchu wypełzają zewsząd tysiące ropuch. Spieszą zająć miejsca jak najbliżej
słupów, na których włączono właśnie światło i zasilanie w grillu owadzim. Teraz
wystarczy – oczywiście jeśli się jest ropuchą – podnieść paszczękę do góry i ją
rozdziawić, a pieczone gołąbki wpadną same do gąbki.
Teraz praktyka: - jak to jest w zwyczaju nie tylko
u ropuch, najbliżej żłobu ustawiają się potężne, spasione okazy, ledwie już
łażące z przejedzenia. Wraz z odległością od elektrycznego piekarnika
wielkość ropuch wyraźnie maleje, tak że na samym skraju ropuszej jadłodajni
widać zbiorowisko pokornych, już zupełnie małych ropuszek. Cierpliwie czekają
obserwując wyłupiastymi ślepkami, jak zdumiewające ilości pieczystego pożerają możni
przedstawiciele ich rodu. Ta ciżba jest pogodzona z losem, ale trzyma otwarte
na fool swe mizerne pyszczydełka, w
nikłej nadziei, że może trafi się zniesione przez wietrzyk jakieś nadpalone
skrzydełko, pieczona nóżka, a może nawet – każdemu wolno marzyć – sama główka,
ścięta elektrycznym drucikiem.
Biali panowie, do których należą plantacje
trzciny, wcale nie są tym wynalazkiem zachwyceni. Okazało się bowiem, jak można
było się tego spodziewać, że ropuchy przedkładają pieczyste ponad chrząszcze i
od momentu zastosowania grilla żadna szanująca się hawajska ropucha nie wyjdzie
nocą na trzcinowe pole. Na zdjęciach ropucha bieszczadzka, moja przyjaciółka z Rabego. Nie mam złudzeń - polubiła mnie za dokarmianie strąconymi gzami - muchami końskimi. Chodziłem boso, a ona przeważnie mieszkała w bucie.
Plantatorzy z okolicznych plantacji nie podzielają więc zachwytów turystów przybyłych z dalekich stron. Zachwytów nad zmyślnością ropuch. Ich stanowisko jest jasne – z obrzydzeniem patrzą na nocny ropuszy bankiet, potem wracają do baru, gdzie kędzierzawy, bosy barman fidżyjski, ubrany w tradycyjną spódnicę i śnieżnobiałą kurtkę nalewa im szybko wzmocnioną porcję trunku sprowadzonego z dalekiej Szkocji. Biali panowie sączą trunek i wzdychają: - Nie szczęści nam się ostatnio! Ceny cukru są nadal niskie, a nie zanosi się niestety na jakąś dobrą wojnę, która poprawiłaby koniunkturę"…..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz