piątek, 30 listopada 2018

Jedyny przewodnik

Nie wolno pozwolić, aby jakaś książka, nawet uznawana za „świętą”, albo czyjeś słowa, zawładnęły nami całkowicie. 
Zarówno książki, jak i słowa innych ludzi, mogą być jedynie wskazaniem kierunku.
Najważniejszy jest własny osąd, w przeciwnym bowiem razie utracimy autentyczność. 
      I możemy całkiem pobłądzić na manowcach.
Jeśli ktoś szuka guru, który miałby za niego myśleć, jest głupcem.
Kto więc powinien być naszym przewodnikiem?
Sumienie.
  I na koniec tygodnia bukiecik dla Czytelniczek.












czwartek, 29 listopada 2018

Animacja w punkcie sprzedaży

Czyli Bruno Ballardini: - Jak Kościół wymyślił marketing.

         Animacja w punkcie sprzedaży.

W czasie ceremonii konsumenci są zorganizowani według reguł role playing. Mieści się tu także testimonial.
Jest to wynalazek, którego nie stosowała nigdy żadna inna korporacja w całej historii marketingu.
          Otóż w punkcie sprzedaży obok Chrystusa, mnożą się inne testimonials.
Tworzą one prawdziwe arcydzieło strategii, w której w cudowny sposób stapiają się w jedno marketing, komunikacja i merchandising.(...)
           Nic tu nie pozostawiono przypadkowi.
Publiczność uczestnicząca w animacji w punkcie sprzedaży, powinna dysponować przestrzenią umożliwiającą przyjmowanie podczas eventu różnych skodyfikowanych pozycji.
Rytuał nie dopuszcza zachowań innych niż ustalone.
Ceremonia przewiduje przemienność pozycji stojącej i klęczącej z pozycją siedzącą – tworzy poczucie przynależności (…)

Punktem ogniskowym animacji jest tabernakulum.
Wokół niego toczy się cały rytuał. Przechowalnia próbki smakowej musi zajmować miejsce godne rangi produktu (….)

Kościół katolicki pierwszy wyczuł, że sama reklama nie wystarczy, by wesprzeć wszystkie cele marketingu.
Już dawno zastosował więc w punkcie sprzedaży, uchodzącą dziś za supernowoczesną formułę communication mix: - mszę.
Nabożeństwo wyprzedza bowiem o wiele wieków ekspozycję „masową”, stosując wyspy i wysunięte lady.
Do tego jest multimedialne: - przeplata się w nim śpiew i mowa, muzyka i cisza, konsultacja indywidualna z interaktywnym kontaktem między personelem a klientelą.
Doskonale zorganizowany mechanizm!

Aktywny udział wymaga określonej wielości działań, obejmujących ministranta, lektora, psalmistę, chór, muzycznego animatora zgromadzenia.... W owym zharmonizowanym zgraniu posług, liturgia oferuje obraz Kościoła we wszystkich jego doświadczeniach, buduje się wspólnym wkładem.

Przywodzi to na myśl najnowsze teorie marketingu. Zgodnie z nimi w przedsiębiorstwie usługowym „wszystko mówi”.
Jak twierdzili Eiglier i Langeard, trzeba tam patrzeć, słuchać i działać oczami, uszami, ciałem i duchem klienta.
Tylko wtedy usługa będzie dla niego znacząca.

                               Dżingle i przyczyny powodzenia.

Wytworzenie ducha przynależności do marki uzyskuje się także poprzez upowszechnienie pieśni i hymnów śpiewanych przy ważniejszych okazjach. Teksty takie, jak „Nobile santa Chiesa” (Szlachetny Kościele) ułatwiają pamięciowe opanowanie wytycznych zakładowych.
        Ale wszelkiego rodzaju muzykę stosowano już od zamierzchłych czasów dla lepszego upowszechnienia przekazu reklamowego wśród najszerszych grup docelowych.
Pieśni były kodyfikowane w oparciu o święte teksty i aranżowane z pomocą szerokiego wachlarza stylów dostosowanych do najrozmaitszych sytuacji.
       Na przykład w mszy śpiewanej wątek Alleluja stanowi naśladownictwo klasycznych gregoriańskich melizmatów, wszelako aranżacja pochodzi z 1969 roku.
Oryginalna duchowość chorałów gregoriańskich stanowi w tym przypadku autentyczną cover version, dokładnie tak, jak w przemyśle reklamowym.

Ciekawszym przykładem jest Psalm 22, czyli Pan jest moim pasterzem.

Część mniej znacząca to szereg semantycznych symetrii.
Muzyczna ekwiwalencja wspiera i akcentuje ekwiwalencję pojęciową zawartą w tekście obu modułów „Pan jest” i „pasterzem”.
Jest to powtórzenie tego samego, tylko inaczej akcentowanego modułu melodycznego.
        Tym sposobem przekaz perswazyjny krystalizuje się niemal na poziomie podświadomości. 

Spełnienie obietnicy: - „nie brak mi niczego” dokonuje się poprzez raison why zawartą w taktach ”bo Ty jesteś ze mną”.
        Ostatnie zdanie, tak powszechne w muzyce lekkiej (por. nawracające „jeśli pójdziesz ze mną” - se verrai con me – z piosenki Chariot w interpretacji Betty Curtis i Petuli Clark, z lat sześćdziesiątych, praktycznie współczesnej z omawianą wersją psalmu), kończy wezwanie do przyjęcia oferty.
          Ciekawostką jest, iż owa wpadająca w ucho melodia opiera się na pięciotonowej skali mizolidycznej.
Uzyskany efekt tonalny mieści się gdzieś między monodią gregoriańską a modalną muzyką etniczną.
W ten sposób można zaspokoić zarówno przyzwyczajenie muzyczne starszych pokoleń, nawykłych do klasycznej mszy śpiewanej, jak i młodych – obytych z modalnością stylów muzyki komercyjnej, od bluesa w górę.
         Autor tego utworu doskonale wiedział, że tego typu repertuar będzie równie skuteczny po „wyeksportowaniu” ze względu na łatwość, z jaką odbiorcy z innych kręgów kulturowych przyswoją materiał dźwiękowy, który i dla nich również będzie brzmiał „swojsko”.
Słowem, wysokiej klasy dżingiel reklamowy.

PS. Marketing współczesny: - Witamy w Polsce XXI wieku! 
Wiadomość z 29 listopada 2018.
Koleje Małopolskie gotowe na święta. W pociągach będzie można się wyspowiadać

środa, 28 listopada 2018

Wola Matiaszowa

Beczka, która spadła na plecak w Woli Michowej, spłaszczyła nieco mój podstawowy przyrząd ogniskowy, co było widać na zdjęciach.
        Druciak – podstawka pod garnek, stał się podobny do naleśnika.
Jeszcze jesienią tego samego roku naprostowałem przyrząd, po czym tak go gdzieś dokładnie schowałem w Kołybie na zimę, że już go nie znalazłem.
          Trzeba było wykombinować coś innego prostego.
Jak wiemy potrzeba jest matką wynalazków i tak było również tym razem.
Podpórkę pod garnkiem przy pierwszym gotowaniu zbyszkowym 2018 nad Soliną, pełniły kamienie.
Znad zalewu poszedłem w stronę storczyków nad Wołkowyją. 

Przy sklepie, zaproszony na piwo, pogadałem niegłupio z byłym sołtysem.

Po uzupełnieniu płynów, jakoś długo szedłem przez las ciemny. W środku lasu stał drogowskaz, a mnie się nie zgadzały czasy przejść.
Z Wołkowyji 


W środku lasu


Na łąkach Bereźnicy sprawa się wyjaśniła - trzeba dodać pół godziny do węzła szlaków i rachunek się zgadza.


Żywego ducha nie ma (co za rozkosz w porównaniu z gwarnym Polańczykiem), słońce, upał, parno. Zbiera się na burzę.



Po kolejnej godzinie całkowite zachmurzenie.
Słychać dalekie grzmoty.
Szukam miejsca na postawienie namiotu, a chcę mieszkać na górze i tak dochodzę nad Wolę Matiaszową.
Chwilowo zawiało, ale zaraz ucichło i zrobił się przedwieczorny bezruch
Burza odeszła nad Solinę.



Dom stoi, to teraz zajrzę do lasu, może zupa grzybowa będzie?
Będzie.
Z jednego grzybka.


Drugie biwakowe gotowanie. 
Gotowanie z pomocą autorskiego wynalazku. 
Oto garnek w sposób czarodziejski unosi się nad ogniem.



Burza jednak wraca, znowu słychać pomruki. 
Zupa grzybowa wyszła pyszna, nie czuję się jednak najedzony, więc jeszcze kasza gryczana.

Wafelek na deser i mogę sobie coś opowiedzieć na dobranoc. To był piękny dzień.
Dziękuję Aniołku! Ach!

wtorek, 27 listopada 2018

Dziwnologia

Richard Wiseman

Odkrywanie wielkich prawd w rzeczach małych.

Książka zaczyna się opisem spotkania z hinduskim oświeconym o nazwisku Rajneesh. Z biegiem lat ten niepospolity człowiek zasłużył na przydomek Osho.
       Ale to nie o Osho chcę napisać.
Wiseman jest naukowym sceptykiem, jednak z otwartą głową, a tacy ludzie są najbardziej wiarygodni w tym naszym zabieganym i zakłamanym świecie.
Autor poddawał obserwacji pewne specyficzne aspekty naszego życia.

Rozdział o szybkości życia w miastach-stolicach państw.
      Metodologia?
W roku 1994 jeździł do każdego z miast, w określonym dniu powszednim i godzinie stał na wytypowanej ulicy centrum i zasłonięty gazetą (?) mierzył czas w jakim kolejni przechodnie przejdą wyznaczony odcinek drogi.
     Mierzył czas przejścia dostatecznej liczby przechodniów.
Wynik podawał do dyktafonu.
Po kilku godzinach w zaciszu hotelu uzyskiwał klasyczną średnią.

Potem jechał do kolejnego miasta i badanie powtarzał.

Wnioski?
Są ciekawe.
Różnice w szybkości poruszania się przechodniów są niewielkie, lecz dostatecznie duże, żeby stolice uszeregować wg kolejności.
      Na pierwszym miejscu był Singapur, za nim Kopenhaga, potem Madryt i Dublin.
Warszawa była na jedenastym miejscu, Paryż na szesnastym, Ottawa na dwudziestym, Sofia na 22, Bukareszt na 26 i na trzydziestym miejscu Berno.

Żeby unaocznić różnice w szybkości poruszania się, Wiseman wyznaczył odległość 1407 km. z południowego skraju Wielkiej Brytanii do miejscowości położonej najdalej na północy.
Tę odległość mieszkaniec Londynu przechodził w 11 dni, w odróżnieniu do mieszkańca Cardiff, któremu zajęłoby to już 15 dni!

Co dalej?
Otóż autor książki powtórzył badanie po 12 latach, w roku 2006, aby sprawdzić, gdzie ludzie zwolnili, a gdzie przyspieszyli.

Sytuacja nie zmieniła się w Nowym Jorku, Tokio, Paryżu i Londynie.
Przyspieszenia i to znacznego, bo 15% dostali mieszkańcy Budapesztu, Wiednia, Warszawy, Sofi i Pragi.
Jednak największego kopa dostali mieszkańcy Kantonu i Singapuru – ci zasuwali o 30% szybciej niż dwanaście lat wcześniej!
To się dopiero nazywa tempo życia.

Przypominam, że wg raportu ONZ, od roku 2007 więcej ludzi mieszkało już w miastach.

Miasto przyciąga osobników charakteryzujących się niecierpliwością, chęcią współzawodnictwa, i wręcz lubiących pośpiech.

To wynika z ich nieodpartej chęci realizacji wielu celów w krótkim czasie.
Pośpieszni zwykle mówią szybko i niewyraźnie, oraz kończą zdania rozpoczęte przez innych. (czytaj: - wpadają drugiemu w słowo)
     Zwykle pierwsi wstają od stołu i częściej od innych spoglądają na zegarek.
Czy takimi cechami charakteryzują się Warszawskie Słoiki ?
Nic do nich nie mam, bo są pracowici, oszczędni (przywożą jedzenie w słoikach) i chce im się chcieć.
Przecież bywa, że i król przymuszony cyklem koniunktury tnie koszty.

Ten wszechobecny pośpiech widać w czasie dyskusji w telewizji.
Bełkotliwa, szybka mowa, niecierpliwe przerywanie przeciwnikowi – kiedyś nazywało się to pospolitym chamstwem, ale kogóż to dziś widzimy w salonach? 
     Bo przecież czas antenowy jest tak drogi....
Jasne, że Pośpieszni narażają ciało na ogromny stres, co często kończy się zawałem.
Badania wykazały, że bardzo dobrym wskaźnikiem poza szybkością poruszania się (Lewa strona schodów w metrze dla Pośpiesznych) jest odsetek ludzi często zerkających na zegarki.

Małe podsumowanie: - pośpiech zabija, lecz o tym Pośpieszni nie myślą. 
Oni po prostu nie mają czasu na wolniejsze, czyli naturalne tempo życia.
I za czym jest ta pogoń?
W pewnym uproszczeniu: - za pieniędzmi.
Istnieje jakaś granica tej szybkości życia, do takiej doszli w Paryżu, Tokio, Nowym Jorku. Albo tam nastąpiło już nasycenie dobrobytem. 

Książka jest ciekawa, gdyż autor przez 21 lat zajmował się (Miał bowiem czas) badaniem dziwnych aspektów życia: - odkrywaniem psychologii podrywu, wykrywaniem kłamstw, przebywaniem w nawiedzonych domach tudzież uczynieniem czteroletniej dziewczynki rekinem giełdowym.

Wpisujemy nazwisko autora Dziwnologii i mamy nawet film z Youtube.

Z czego śmieją się Duńczycy

Lubię pisać, ale także czytać.
Kiedyś napisałem dwa robocze posty o książce Dziwnologia – Richarda Wisemana.
Przeglądając magazyn pamięci natrafiłem na te zapisy.

Podtytuł książki jest zachęcający: - Duże prawdy o małych rzeczach.

Dziś dwa rozdziały. 
Pierwszy: - Skala śmieszności dowcipów według Freuda.

Otóż Freud stwierdził, że uznajemy dowcipy za mniej lub bardziej śmieszne w zależności:
        primo: - od wieku,
        po drugie primo: - śmieszą nas najbardziej te aspekty życia, które budzą jednocześnie nasz największy lęk.
        Po trzecie primo: - w odbiorze dowcipów daje o sobie znać teoria wyższości – to właśnie tu jest przyczyna popularności dowcipów o blondynkach wśród męskich szowinistów.
Jednak część kobiet także śmieje się z takich dowcipów.
Statystyki podają tu liczbę 15% kobiet i 50% mężczyzn.

Poniżej anegdota, przy której podana jest następująca statystyka: - dowcip ten ubawił 60% odbiorców, nieco więcej mężczyzn niż kobiet, a według narodowości za jeden z najlepszych uznali go Duńczycy. 

Przychodzi mężczyzna do spowiedzi i mówi: - Czuję się okropnie. Jestem lekarzem i przespałem się z kilkoma pacjentami.

Ksiądz poważnie kiwa głową, ale stara się pocieszyć zbłąkaną owieczkę: - Nie jesteś mój synu ani pierwszym, ani ostatnim doktorem, który sypia ze swoimi pacjentami. Może nie powinieneś odczuwać aż tak wielkich wyrzutów sumienia.

Nie rozumie ksiądz – odpowiada mężczyzna – jestem weterynarzem.

Jest to klasyczny freudowski dowcip poruszający fundamentalne społeczne tabu – zoofilię.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Cykl Kondratiewa

Jak już wiemy, zgodnie z nakazem boskim (Apokryfy) rok ma 8766 godzin.



Obraz "Bóg stwarzający świat" - Wiliam Blake.

 W roku mamy 12 miesięcy i 52 pełne tygodnie.
           Czemu tydzień ma 7 dni?
Poza nakazem boskim wydawać by się mogło, że siedmiodniowy tydzień nie wyróżnia się niczym szczególnym.
         Lecz tak się tylko wydaje.
Oto znowu pojawia się liczba 52, czyli 2 razy 26.
I wyłania się sprawa dotycząca pieniędzy: - Cykl Kondratiewa związany z rynkami finansowymi. (I z precesją Ziemi)



Do miłośników czasu metrycznego bardzo przemawia natomiast tydzień dziesięciodniowy, w którym każdy z 12 miesięcy byłby podzielony na 3 dziesięciodniowe tygodnie, każdy dzień miałby 10 godzin, a każda godzina 100 stusekundowych minut.
Brzmi to dziwnie?
A przecież taki pomiar czasu już był!


Został wprowadzony podczas Rewolucji Francuskiej, gdy usiłowano przedefiniować prawie wszystko (ach ci rewolucjoniści.....).
Azaliż pomysł stosowania dekadni, milidni, i mikrodni zarzucono natychmiast po upadku Rewolucji, po części dlatego, że dziewiętnastowieczni chrześcijanie uważali brak dnia siódmego za niezbity dowód na to, że czas metryczny jest dziełem Szatana.

Od tamtej pory naukowcy dali spokój systemowi, a skupili się na wprowadzaniu coraz dokładniejszych definicji jednostek pomiaru czasu.

W roku 1954 zdecydowano, ze jedna sekunda ma trwać jedną 1/864000  średniego dnia solarnego.
(Pierwszy krzyk ludzkiego noworodka ma częstotliwość 432 Hz).

W następnych latach definicję uściślono.
Dziś definicja sekundy jest oparta na czasie emisji linii widmowej cezu 133, mianowicie na falach o częstotliwości 9 192 631 770 Hz.
Tę ustaloną w 1967 roku definicję sekundy doceniać mogą wyłącznie naukowcy, lecz dzięki niej mamy możliwość dokonywania niezwykle precyzyjnych pomiarów.

Najdokładniejsze dziś zegary, to skomplikowane urządzenia laboratoryjne, łączące lasery, temperaturę bliską absolutnego zera i pułapki magnetyczne zmieniające spin elektronów.
Fizycy są w stanie budować zegary oparte na logice kwantowej, o dokładności jednej sekundy na 3,7 miliarda lat!


Oczywiście tak duża precyzja to spora przesada dla kogoś, kto stara się zdążyć na pociąg, lecz zaskakująco dużo eksperymentów wymaga aż tak dokładnego pomiaru czasu.
Wystarczy wspomnieć, że podstawowa jednostka odległości – metr - jeszcze niedawno oparta była na odległości, którą światło przemierza w 1/299 792 458 sekundy.

Na sekundach oparte są także: - lumen – jednostka światła i amper, jednostka natężenia prądu.
Nawet pomiar ciśnienia w oponach oparty jest na sile, która z kolei zależy od przyspieszenia zdefiniowanego jako funkcja czasu.
Jak widać bez precyzyjnych zegarów dokładne pomiary nie byłyby możliwe.

Jeszcze kilka zdań o czasie internetowym.

Ten czas został wymyślony przez firmę Swatch w 1998 roku.
Doba dzieli się w nim na 1000 odcinków tzw. beatów.
Jeden beat trwa zatem 86,4 sekundy.
Punkt zerowy czasu internetowego określamy @000.
I jakoś nikt tu nie krzyczy o Szatanie.
Bowiem wszystko mija - oto pomału zostawiamy średniowiecze za sobą.


Wiele dni, wiele lat
Czas nas uczy pogody.

Zaplącze drogi,
pomyli prawdy,
nim zboże oddzieli od trawy.

Bronisz się, siejesz wiatr,
myślisz: - jestem tak młody

                                                        Jacek Cygan

sobota, 24 listopada 2018

Dmuchawcowa Prawda

Dmuchawiec kojarzy się z nieskrępowaną wolnością buszującą latem po łąkach.
Przy lekkich dmuchnięciach rozpierzchają się te puchate parasolki po świecie i żyją własnym życiem.

                                                                                             Enerlich 

W odludnych miejscach Bieszczadów wiele rzeczy wygląda inaczej.
Bywają chwile, gdy wydaje mi się, że znalazłem się w Bajce o Czarownicy. 
Taki odbiór świata bierze się z bycia w samotności w rozległej przestrzeni.
Dmuchawce na przykład wydają się tu mówić. 
Może nie mówić, a szeptać.
Szeptać o tajemnicy.
Ten zbiór parasolek ma tu wielkość pięści.
Każda parasolka zawiera w sobie wiadomość.
Po dmuchnięciu parasolki ulatują niosąc w świat indywidualne cząstki Dmuchawcowej Prawdy
Prawdy o przemijaniu.







Dalsze pory roku
 
ta muzyka nie istnieje,
jest zbyt piękna
(ktoś z przyjaciół)
 
Bo trzeba odróżniać
zapis nutowy od lotu skrzypiec nad doliną.
Zobacz z kim tańczysz, jakie
koła zataczasz i jakie
oplatają cię nici. Popatrz
na pracę wielkiej przędzalni.
Nie miejsce, nie czas, może
nigdy nie było tej łąki, na której
Maestro darł na strzęy swój najlepszy frak
a strzępy zamieniały się w ptaki.
Muzyka
-to tylko twój zasypiający
niepokój: jak to jest, że nie ma
echa, a tylko
pogłos i drżenie wielkiej przędzalni;
co to jest echo? - Alni! - odpowiada głos
w dziwnie obcym języku.
Po prostu w jakimś punkcie
zakwitła róża suchych i niszczących wiatrów
ale jak w to uwierzyć
kiedy wszystko wygląda tak zwyczajnie
a może nawet trochę lepiej                              

                                        (Krystyna Kwiatkowska)

piątek, 23 listopada 2018

Skuteczna modlitwa


Po wojnie pewna stara pobożna kobieta powiedziała:

  • Bóg był dla mnie bardzo dobry. Modliłam się wciąż od nowa i od nowa, więc wszystkie bomby spadały na drugą stronę miasta.
                                                                 Anthony de Mello



Kwiatowy ukłon dla Czytelniczek.



Co pomyślą ludzie?

Nie ma potrzeby chodzić do kościoła czy synagogi. Wystarczy doświadczać błękitu nieba, blasku gwiazd, wschodów i zachodów słońca, kwitnących kwiatów, śpiewu ptaków.
                   Całe istnienie jest kazaniem!
A nie zostało ono przygotowane przez głupiego kapłana.

Gdy stajesz się sobą, znika potrzeba należenia do jakiegoś stada, czy tłumu. Stwierdzasz, że jesteś niezależną jednostką i doskonale wiesz, że jest to ryzykowne.
          Stado może ci tego nie wybaczyć.
Kiedy stajesz się sobą – śmiejesz się. A śmiech stanowi zakłócenie. Cierpienie jest tolerowane, bo tłum także cierpi. Natomiast poczucie szczęścia wywołuje ogromną zazdrość wśród tłumu, bo wywołuje skłonność do buntu.
        Jest to jednak piękne, kiedy posuwamy się po ostrzu brzytwy – każdy krok jest niebezpieczny. Im bardziej twoje życie jest napełnione niebezpieczeństwami, tym bardziej je odczuwasz. Wtedy żyjesz pełnią.

Dlaczego tak trudno poznać samego siebie? Bo społeczeństwo podzieliło człowieka na części, które wzajemnie się zwalczają.
Zrobiło to za pomocą wszczepionych ci ideałów „jaki powinieneś być”.
      Pamiętasz więc tylko o tym, a zapomniałeś kim jesteś. Obsesyjnie gonisz za ideałami, a zapominasz o chwili obecnej, o teraźniejszości. Ciągle myślisz tylko co powinieneś zrobić i jak to zrobić, kim masz być.
Odrzucasz przez to chwilę obecną, czyli to, co jest. Odrzucasz rzeczywistość, w której nie ma wyrażeń typu „powinienem”.

Róża jest różą, dla niej nie istnieje kwestia bycia czymś innym. Tak samo jest z lotosem. Ani lotos nie próbuje być różą, ani róża lotosem.
       Tak się dzieje ze wszystkimi stworzeniami oprócz człowieka.
Dlatego kwiaty nie chorują na nerwice i nie potrzebują psychiatrów.
Słyszysz wymagania: „zmień się - powinieneś być inny”. I następuje w tobie podział, oddzielasz się od swego „jestem”.
     A przecież nie możesz być niczym innym, niż jesteś. Możesz być tylko sobą. W chwili gdy to zrozumiesz staniesz się całością, zniknie wewnętrzny narzucony ci podział.
     To jest pierwszy krok: - zaakceptować siebie i pokochać takiego, jakim jesteś.
Podział utrwalasz myśląc: - Jeśli będę sobą, co pomyślą ludzie?
Trwa w tobie wewnętrzna walka.
Jesteś podzielony na Ja idealne i Ja realne.
A te części nieustannie walczą ze sobą.
Dlatego czasami czujesz się rozdarty.
                                                                                               Osho

czwartek, 22 listopada 2018

Ćma

Wiatr tymczasem coraz ostrzej sobie poczynał, zrazu ciepły, teraz schłodniał i zwilgotniał.
     Chwilami czuję na twarzy, że niesie w podmuchach rozpylone kropelki. Niebo zaciąga się szybko chmurami, ucieka słońce.
Chmury urządzają sobie prawdziwe gonitwy. Jedna zachodzi na drugą, jakby bawiły się w chowanego. 
Tam w górze to musi wiać! 
 Zciemniało.


Poturlała się pusta beczka z grzmotem.
Za moment huknęło całkiem blisko raz i drugi i lunęło. Zaczęła się nawałnica. 
Błyskawice kroją niebo, jak nóż bochen chleba. W takich momentach przypominam sobie, że obok mnie jest mój najlepszy kumpel i przyjaciel - ja sam.
 
Rozglądam się z miłością po namiocie i rozłożonych rzeczach. 
Jak niewiele jest potrzebne człowiekowi, gdy zrozumie, że nie potrzebuje nigdzie na zewnątrz szukać szczęścia, bo ono siedzi wewnątrz, trzeba tylko to odkryć.
       Na zewnątrz może być zawierucha, taka jak teraz, a w środku siebie masz słoneczną pogodę. 
Nieraz wewnątrz także nieco się zachmurzy, to jest całkiem zrozumiałe i zdrowe. Nie można bowiem trwać tylko we wdechu, potrzebny jest także wydech.
        Tymczasem największa siła zawieruchy już się przewaliła. Strugi wody już nie biją z takim szaleństwem, porywisty wiatr szarpie jeszcze namiotem, ale przejaśnia się wyraźnie.
Pomruki grzmotów oddalają się. Oto lecą już pojedyńcze krople i wydaje się, że pukając w namiot wygrywają jakąś melodię.
      Pod sufitem podfruwa wielka ćma. 
Schroniła się tu uciekając przed burzą. Jest niby szara i nieciekawa, kiedy jednak rozkłada skrzydła, odkrywa swoje ukryte piękno: pod szarymi dużymi skrzydłami, ma mniejsze skrzydełka, a one są purpurowe jak róża! Teraz usiadła na ściance: - jaki ona ma kosmaty brzuszek!
        Mruuuuuuuuuuu....
Po takim milusińskim  brzuszku pogłaskać.....
Wyglądam na świat. A koleżanka ćma, jakby na to tylko czekała. Zafurkotała i już jej nie ma.
Znów jestem sam pod dachem nieba.

Otwierają się okienka niebieskie i rosną, rosną..... 
I naraz znowu jestem w słońcu! 
Słońce dosłownie uderza światłem. I ciepłem. 
Można powziąć mniemanie, że słońce po burzy grzeje znacznie mocniej, niż przed nią. 
Jakby chciało nadrobić swoją nieobecność.
Czy to złudzenie tylko?
Niektórzy uważają, że całe życie jest jednym wielkim złudzeniem

Storczyki nad Wołkowyją

Jest cudny czerwcowy dzień 2018
Idę niespiesznie od świtu z Polańczyka, rozkoszując się tym, co wokół. Do tej chwili prowadziły mnie ścieżki, teraz prowadzi mnie droga.


Na Łemkowskiej Watrze w Żdyni, usłyszałem od Łemków wypędzonych stąd w akcji Wisła, że nad Wołkowyją rosły dorodne białe storczyki.
Ciekawe czy dziś się o tym przekonam, bo pora jest storczykowa.





Przestrzeń, widoki, wymarzona pora na wędrowanie - żadne słowa tego nie oddadzą.
Do Wołkowyi coraz bliżej, wchodzę w łąki ukwiecone, ptaki śpiewają, powietrze pachnie tak, że można je nożem kroić, wieje lekki zefirek, żyć się chce!

I już je widzę z daleka! Są storczyki! Wysokie do kolana!




 
"W lipcu 1945 roku, mieszkańców Wołkowyji zaczęli nękać polscy milicjanci z miejscowego posterunku. Dopuszczali się nie tylko grabieży, ale i morderstw.
Dlatego w połowie sierpnia sotnia „Karmeluka” zaatakowała posterunek milicji w tej wsi. A zdobyła go podstępem bez jednego wystrzału.
     
Oto striłcy najpierw schwytali komendanta posterunku i zmusili go do wprowadzenia ich do do budynku. Warta zatrzymała grupę przed wejściem, lecz poznawszy komendanta, wpuściła wszystkich do środka.
Upowcy weszli do budynku i rozbroili przebywających tam sześćdziesięciu milicjantów.
Powstańcy zdobyli wiele broni i mundurów, zabrali także wszystkie dokumenty z archiwum.
       Wśród dokumentów znajdował się spis tajnych współpracowników.
Po akcji budynek został wysadzony w powietrze.
Wziętych do niewoli milicjantów puszczono wolno, z wyjątkiem tych, którzy grabili i mordowali miejscową ludność.
Ich postawiono przed sądem polowym".
                                                           Iwan Dmytryk – W lasach Łemkowszczyzny