sobota, 30 kwietnia 2016

Słoneczne Łąki ponad Chmielem

Nadszedł czas kolejnych wakacji i pożegnania z Czytelnikami.

Zastanawiałem się przez moment, co tym razem napisać.
Ale tylko przez moment, bo natychmiast odebrałem: - Halo, tu twój Anioł! Pisz z serca!
    Wykonuję: - Zauroczony Legendą Puargów z Wysp Słonecznych ograniczam nadmiar słów.
Zostawiam Czytelników z przekazem miłości: - z kwiatami ze Słonecznych Łąk ponad Chmielem.




Natomiast niedowaga słów staje się symbolem Ciszy.
I tak zostaje uhonorowana Cisza i Miłość, dwie z ważnych rzeczy, o których nauczał Menghu.

Do zobaczenia na blogu przy końcu listopada.

piątek, 29 kwietnia 2016

Legenda Puargów z Wysp Słonecznych

{..........}   Przez ilesz to lat szukali Jedynego?
Przed Planem Menghu było zapewne kilka epok, przenikniętych żalem do starych bóstw.
      Popadli w nienawiść i zabijali nosorożce.
Niepojęci, zdaniem kapłanów, wcielili się w brzuchate jednorogie krowy o trującej żółci, w nieczyste potwory, których widok omraczał gorączką lubieżności. W owych latach przetrwały jeszcze ślady erotycznych powiązań z bogami.
      Kapłani wznosili modły o przywrócenie wspólnej płci.
W okresach pełni księżyca odprawiano płaczliwe nabożeństwa, kwiląc i biadając nad zwodniczym przekleństwem pożądania.
Mężczyźni osobo i kobiety osobno, na przemian unosząc twarze ku gwiazdom i zanurzając je w piasku.
Mimo to Menghu prawdopodobnie został spłodzony w czasie jednego z tych nabożeństw.
     
Istniało jakoby wiele danych, przede wszystkim ta jego noga rzekomo odgryziona przez rekina: - czy to nie kapłani kazali go napiętnować w niemowlęctwie na znak popełnionego grzechu?
      Kapłani, trzeba przyznać, znaleźli się w trudnej sytuacji.
Nie było już starych bogów, a oni zmuszali ludzi do modłów w stronę pustego i milczącego nieba, przypuszczalnie licząc na to, że rytmicznym wznoszeniem i pochylaniem głów, plemię w końcu rozrusza jakieś nowe siły.
Później doszło jeszcze wyciąganie i kurczenie ramion, oraz krótkie, gardłowe okrzyki wydawane w takt bębnów.
Niebo wciąż było milczące.
Niebo było milczące, ale narodził się Menghu.

         Słowa Puargów

Były to słowa wyznaczające obowiązki wspólnoty i słowa dotyczące podstaw losu.
Słowem było peiku. Określali nim polowanie.
Słowem było g'huru, placki wypiekane przez kobiety plemienia. Słowami oznaczano łuki i oszczepy oraz starość. Ale śmierć opiewali tym samym wyrazem co narodzenie, a samobójstwo czcili słowem ahari.
Tak samo nazywali wolność.
     Natomiast w sferze prywatnej słowa jako słowa nie istniały, nie ogarniały wspólnoty i nie były przekazywane następcom. Powstawały w związkach rodzinnych, czy między parą narzeczonych, wymyślano je na użytek domowy lub miłosny, lecz ginęły one wraz z ludźmi, którzy je stworzyli. Były zapewne nie tylko dźwiękami.
      Dla Puargów mimika i gesty miały szczególne znaczenie. Osiągnęli perfekcję w nieuchwytnym porozumiewaniu się między sobą. Niedostrzegalność, ulotność miny, czy skinięcia była traktowana jako najwyższy stopień wytworności. Kto chciałby zrozumieć, czym były rozmowy Puargów, musiałby sobie wyobrazić niebywałą zdolność improwizacji prawie niewidzialnej, polegającej niekiedy na drgnieniu rzęs lub odgięciu małego palca stopy.
     Ważną rolę grał również oddech, jego wstrzymania i rytmy. Co innego znaczyło wypuścić powietrze nosem, a co innego ustami. Przy tym należało patrzeć na ruchy skrzydełek nozdrzy u partnera.

To Menghu wyzwolił Puargów od słów. Menghu uczył milczenia. Pierwsze milczenie Menghu trwało rok. Rozpoczął je w czasie wędrówki, a kiedy dotarł do środka dżungli, szły już za nim zwierzęta.

Zaczęto wielbić Menghu.
W tym czasie w wioskach szaleli kapłani opluwając go brudnym deszczem przekleństw, i zmuszali Puargów do powtarzania oskarżeń i gróźb. Używali przy tym pustych rogów bawolich, które wzmacniały głos.
     Zazwyczaj siedmiu kapłanów z rogami przytkniętymi do ust przemawiało ze skał, a plemię skandując ćwiczyło się w powtarzaniu formuł. Wynalazek kapłanów polegał na kojarzeniu dżungli z prawami ludzkimi i tkwiło w nim coś nieznanego. Wiadomo, że w dżungli są bagna. Ale bagno dotychczas było tylko bagnem, czarnym, śmierdzącym błotem omijanym przez myśliwych, niczym więcej.
     I oto teraz kapłani wołali, że Menghu pogrążył się w bagnie i ma to bagno także w sercu.

Z początku nikt nie rozumiał o co chodzi.
Ludzie mówili: - niemożliwe, Menghu nie wszedłby w bagno, rozpoznałby je z daleka. A co do serca.... jakim sposobem bagno może wejść do serca?
Lecz wkrótce nowo wyuczone pojęcia zaczęły krążyć w wioskach, wtargnęły do chat i obrzucano się nimi w kłótniach. Puargowie nie byli skłonni do podejrzeń, ale teraz same słowa tworzyły podejrzenia.
Nazwane zaczynało istnieć.

Rodził się lęk przed słowami, a jednocześnie namiętność do słów, czemu sprzyjali kapłani, wywołując codziennie ze skał nowe epitety i twierdząc, że one zostały im przekazane przez dawnych bogów.
Wszystko szło po myśli kapłanów, język się wzbogacał, mali chłopcy naśladując kapłanów wywrzaskiwali przemówienia do klęczących na piasku rówieśników.
Aż pewnego dnia rozeszła się wieść, że Menghu zmarł w dżungli.

Nazajutrz kapłani urządzili świąteczne zgromadzenie, rycząc ze skał przez rogi: - Hiena sczezła! Hiena sczezła!
Obrzęd dobiegał już końca, kiedy raptem oniemnieli z rogami przy ustach, bo tłum zamiast powtórzyć: - „sczezła, sczezła”, zerwał się z klęczek, a w grupie kobiet rozległy się piski i histeryczne okrzyki.
     Wówczas kapłani odjęli rogi od ust i odwrócili się, by spojrzeć za siebie.
Za nimi, na skraju dżungli stała młoda antylopa. 

Czy była to zwyczajna antylopa, wysmukła i ciemnoskóra ikibi, ta, co trafiona strzałą płacze ludzkim głosem, a konając roni łzę?
Ależ tak! To była antylopa ikibi, a jej łza wypita przez myśliwego powiększa rozkosz jego żony!

Jeżeli więc była to zwykła antylopa ikibi, cóż niezwykłego mogli ujrzeć kapłani i czemu rogi wypadły im z rąk?
Bo tak się właśnie stało, kapłani upuścili rogi i zaczęli uciekać mimo że to była zwyczajna antylopa. Przy boku zwyczajnej antylopy ikibi pojawił się bowiem tygrys.
Tygrys, tygrys! Krzyczeli uciekający kapłani.
Jednak nie to jest najdziwniejsze, że tygrys wyszedł z dżungli i stanął obok antylopy, niepojęte było to, że oboje mieli na szyjach wieńce z kwiatów. Tak, naszyjniki ze wszystkich kwiatów dżungli, uplecione ludzką ręką....
Puargowie wiedzieli: - To Menghu dał znak!

Od tego dnia z wiosek rozpoczęły się wędrówki do dżungli. Wymykano się nocą w kilkunastoosobowych grupach złożonych z chłopców i dziewcząt.
Kapłani dwoili się i troili, wykrzykując ze skał wciąż nowe, dziwne i straszne przymiotniki, ale nic nie pomagało, każdej nocy ktoś ubywał, a przed porą deszczową zaczęli wracać ci, którzy wyszli wcześniej.
       Na tych nie było już rady: - oni uśmiechali się milcząc, kiedy ich oskarżano, uśmiechali się milcząc, gdy ich zabijano.
Milczenie wżerało się w plemię jak trąd, na skrwawiony piasek spływały następne i następne ciepłe strugi.
W końcu kapłani zawiesili krwawe obrzędy.

Papuga przyleciała w trzecim suchym tygodniu i usiadła na czapce głównego kapłana, w chwili, gdy miał on otworzyć pierwsze zgromadzenie po przerwie. Mimo iż przewielebni wymachiwali rogami i laskami, ptak nie dał się odpędzić.
    Krążył zataczając trzepoczące spirale wokół ich głów, na co tłum patrzył z głodną ciekawością, bo to niewątpliwie musiało coś oznaczać. I oznaczało, oznaczało....
Kiedy kapłani dali w końcu za wygraną i szybkim krokiem podążyli na naradę do wioski, papuga nagle wzbiła się w powietrze i zniknęła w przestrzeni.
      Po godzinie zdenerwowani kapłani, zmęczeni szybkim marszem, przestępowali próg chaty głównego kapłana, gdzie miała zacząć się narada, i wtedy ujrzeli papugę siedzącą na oparciu najwyższego krzesła. Papuga przemówiła.
Konferencja przewielebnych z ptakiem ciągnęła się przez całą noc. Papuga powtarzała z uporem żądania Menghu, a kapłani skakali sobie do oczu.
O świcie tłum, który obsiadł w nocy świętą chatę, ujrzał następujący widok: - siedmiu przewielebnych, bardzo bladych, z głowami zwróconymi ku niebu, stanęło w progu chaty unosząc święte laski gestem naznaczonym obawą.
Daleko w błękicie widać było jeszcze kropkę – ruchomy niknący punkcik.
Odlatywało wcielenie Menghu

Od tej pory, kapłani Puargów przestali manipulować ludźmi, a zaczęli im służyć. Taką przemianę wymusił na kapłanach Menghu. I dokonał tego za pomocą miłości. To rozwiązanie wymagało wiele trudu, ale właśnie tę drogę wybrał.
Kapłani ogłosili podstawę nowej religii – Plan Menghu. Były to dwa punkty:
      1. Ahari jest świętym rodzajem śmierci, czyli samobójstwo jest najwyższym aktem ludzkiej wolności. 

      2. Uznajemy milczenie za podstawowy język szczepu, czyli usuwamy słowa, których wymawianie nie jest prawdziwie konieczne.

Oto legenda Puargów z Wysp Słonecznych.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Zejście z Otrytu

Bawią mnie rozmowy z ludźmi, ale co za dużo, to niezdrowo.
Żegnam Otryt bez żalu i oto znów wędruję w cudownej samotności.


Las objął mnie ożywczą ciszą aż zadzwoniło w uszach.

Ach! Te bieszczadzkie lasy!
Idziesz przez nie, nieraz cały dzień.
A one wciąż przed tobą. Gęste, ciemne.
W nich powietrze czyste i pachnące żywicą jodeł, świerków i sosen, a na mokradłach, wśród olch, jakby gorzkie.
Bierzesz głęboki oddech, rozszerzają się nozdrza.
A kiedy schodzisz na łąki pachnące ziołami, czujesz się jak dziecko leżące w kolebce, bujane nogą matki.

Parno, chmurzy się. 
Jadą z wodą! Gdzieś z bardzo daleka słychać pomruki burzy. To jakieś 15 km będzie.
    Schodzę coraz niżej mało uczęszczaną ścieżką, wijącą się wśród nadzwyczaj długich traw i przez to wyjątkowo malowniczych. One wyglądają jak rozczesane włosy. 
W pewnym momencie znajduję maleńkie piórko sójki. Ucieszyłem się jakbym znalazł złotą monetę. Od tej pory noszę to piórko w portfelu.



Wreszcie las się kończy i dochodzę do widoku na wysokie łąki.



Jeszcze pół godziny niespiesznej wędrówki i dochodzę tam, gdzie jest już po sianokosach.

Następuje chwila postoju. Zostawiam plecak przy drodze, wchodzę na nieskoszoną jeszcze część łąk i brodząc w trawach układam bukiet za bukietem.
     Jest cudnie! 
Pusto, pusto, pusto! Aż tyle przestrzeni bez ani jednego człowieka!
Grają świerszcze, śpiewają ptaki, pomrukuje daleka burza. Chwilami słońce wygląda zza chmur.





środa, 27 kwietnia 2016

Piknik na Otrycie

Poranek wstaje cudny.
Dziś odchodzę z Otrytu.
       Pospałem do syta, plecak prawie spakowany, pojadłem, gotuję jeszcze wodę na kawę, gdy nadchodzi mieszane, rozgadane towarzystwo w średnim wieku. Trzy panie i dwóch panów. Rej wodzi jak słyszę pani Jadziunia. 
Przyszli na miejsce widokowe, zakłócili ciszę, rozkładają kocyki nieopodal. Pięć osób, a szumu robią co niemiara.
- Dzień dobry!
- Ahoj.
- Pan mieszka w Chacie Socjologów? Zagaja pani Jadziunia.
- Nie.
Daję w ten wyraźny sposób znać, że nie palę się do rozmowy.
Jednak pani Jadziunia się nie zraża. 
- To gdzie pan śpi?  Korci mnie, żeby odpowiedzieć: - a gówno to panią obchodzi.... Ale się powstrzymałem.
- Namiot. 
- I nie boi się pan?
- Czego? 
- Niedźwiedzi, wilków, żmij?
- Nie, ich to się nie boję....
Zawiesiłem głos. Wpadam bowiem na pomysł. Przecież także jajcarz jestem?

Następuje chwila przerwy w indagacji. 
Woda zagotowana, zalewam kawę i słodzę. Popijam. 
Towarzystwo wyciągnęło jedzenie, panie porozkładały moc wiktuałów na obrusie i zaczął płynąć strumień, potok, ocean ugrzecznionych frazesów związanych z highe life-bon-ton-savoir vivre-pardon:
- może masełka Krzysieńku, poproszę ogóreczka, bądź tak uprzejma Jadziuniu i podaj dżemiku, bądź łaskaw, czy mogę cię prosić, wybacz proszę kochanie, że tak bezceremionialnie sięgam, itp.

Oni jedzą - ja piję. 
No nie moje to klimaty, słucham języka tych „wyższych sfer” i pomału niedobrze mi się robi, a szkoda byłoby śniadania, które smakowało mi wyjątkowo.
W co się bawimy?
W cywilizację.
Czego się boimy? 
Śmierci się boimy głównie! Czarnej śmierci z kosą....

Popijam, rozwijam pomysł i myślę sobie (bo mam czas): - zaraz zakłócę im ten piknik.
Odzywam się: 
- W naszej okolicy czai się jednak pewne niebezpieczeństwo, czy też zagrożenie:- dziś złapałem pod kolanem trzynastego kleszcza w tym miesiącu! Ależ się wgryzł głęboko. Musiałem go nożem wydłubać, krew leciała! Teraz martwię się, czy on nie był zakażony.....
       Zrobiło się cicho, umilkły pogaduszki. Jedzą w milczeniu i myślą. Wpatruję się intensywnie w panią Jadziunię, pani Jadziunia we mnie, a jej oczy robią się jakby okrągłe. Być może z zainteresowania.
Brnę dalej: - Bo Miejscowi ze Smolnika i Dwernika mówią, że w tym roku jest w całych Bieszczadach, a szczególnie tu na Otrycie wyjątkowo dużo zakażonych kleszczy.....
      Niektórzy spośród towarzystwa niby niepostrzeżenie, wykonują kilka drobnych ruchów, które jednak z satysfakcją rejestruję. Odsuwają się nieco od trawy wychylającej się spoza kocyków.
Myk nóżką na kocyk!
      Pani Jadziunia przetrawia sprawę, wydaje się, że jest dostatecznie zaintrygowana i po chwili wahania formułuje pytanie ostateczne:
- I co wtedy, jak taki zakażony kleszcz.... Nie dokończyła.
Ależ ci hipokryci boją się o własną dupę! Bardzo przyjemna rozmowa! Och, jak ja lubię takie rozmowy!
       Przeciągam te miłe dla mnie chwile, po czym skwapliwie wyjaśniam:
 - Na ukąszenie takiego zakażonego kleszcza nie ma lekarstwa niestety. Nie wynaleziono jeszcze. Wtedy już tylko śmierć, pogrzeb. Żyje się jeszcze około roku i podobno umiera w straszliwych męczarniach.
No można się także zwrócić w kierunku modlitwy. Nie wiem czy modlitwa pomoże, ale na pewno nie zaszkodzi.

Co powiedziawszy podniosłem się i poszedłem składać namiot.



Namiot spakowany i umocowany, jeszcze tylko druciak trzeba dowiązać.
Targam plecak do wygaszonego ogniska, przecieram druciak z sadzy i podwiązuję pod śpiwór. Gotowe.
Szalenie wyćwiczonym, płynnym, oraz zgrabnym ruchem zarzucam plecak na siebie i zapinam sprzączkę na piersiach.
Towarzystwo już zakończyło konsumpcję, zbierają wiktuały, i obserwują moje ruchy z ukosa.

- Pan to ma pewnie także wiele innych podobnie ciekawych rzeczy do opowiadania? Mówi z wyraźnym przekąsem pani Jadziunia, kładąc akcent na słowie „podobnie”.
Na to tylko czekałem! 

- A mam! Mogę na przykład powiedzieć wierszyk. Okolicznościowy wierszyk, bez urazy oczywiście....
- Prosimy, prosimy.... I patrzą po sobie porozumiewawczo (chyba nam się trafił wariat jakiś?) No to dostaną wariata!

Pewien młodzian z miasteczka Sucha
miał chuja na kształt obucha
Czy wiarę pani dasz
że ten kutas miał twarz
i śmiał się od ucha do ucha?

Ręce sprzątające piknik zatrzymały się w pół drogi, pięć par oczu patrzy na mnie w oniemnieniu.
- Taki wiersz nazywa się limerykiem – wyjaśniam informacyjnie. 
On, ten wiersz znaczy, jest zbudowany tak, że pierwsza zwrotka rymuje się z drugą i piątą, a trzecia z czwartą.
Limerykami chlubiła się nasza noblistka, Wisława Szymborska. Oto taki mniej znany jej autorstwa:
I walę natychmiast:

Jeden chłop w Neapolu
posadził chuja w polu
Przychodzi do niego na wiosnę
A chuj mówi: ja rosnę
Do widzenia Karolu.

Zadeklamowałem wierszyk i widzę, że konsternacja w tym „dobrze wychowanym” towarzystwie jest totalna. Ależ bardzo miło jest! 
Jeszcze kilka sekund sycę się wywołanym efektem ….

Do widzenia Karolu – powtarzam, unosząc rękę na pożegnanie.
I pożegnalne zdjęcia Chaty. 




Ruszam naprzód. Znaczy w dół.
Kierunek: Chmiel.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Co dalej z człowiekiem?



Retrotranspozony.

Dziś streszczenie szalenie ciekawego artykułu doktora Colma A. Kellehera, biochemika i niestrudzonego poszukiwacza naukowych anomalii.

Od dawna wiemy, że ludzie mają znacznie więcej inteligencji niż jej wykorzystują.
Eksperci oceniają, że nawet tacy intelektualni giganci jak Albert Einstein, czy Nicola Tesla wykorzystywali zaledwie 5% swojego potencjału umysłowego.
     Sytuacja staje się jeszcze bardziej ekstremalna, gdy dochodzimy do trzech milionów par bazowych ludzkiego genomu.
Tylko 3% ludzkiego DNA zawiera kod fizycznego ciała!
Innymi słowy 97% par bazowych pozornie nie służy do niczego.
Kelleher sądzi, że one oczekują na aktywację przez retrotranspozony – struktury genetyczne, które w uproszczeniu można sobie wyobrazić jako skaczące DNA.
      Swój osąd Kelleher popiera udokumentowanym przypadkiem takiej aktywacji.
Dalej naukowiec sądzi, że podobna aktywacja może leżeć u podstaw wielu obserwowanych zjawisk metafizycznych i religijnych, takich jak:
- cofnięcie wieku
- lewitacja
- transfiguracja
- a być może także wniebowstąpienie.

Postawienie sprawy w ten sposób przez wybitnego w końcu naukowca, oraz fakt niepełnego wykorzystania ludzkiego genomu, którego „oficjalna nauka” - czytaj: naukowi ortodoksi, nie potrafi wyjaśnić, doprowadza wielu naukowców do szaleństwa....
Kelleher odpowiada na to: - spokojnie panowie, podyskutujmy.
Lecz najpierw zapoznajcie się z tym, co mam do powiedzenia.

Rzeczywiście natura nie jest rozrzutna i nigdy nie daje organizmowi więcej, niż jest mu potrzebne do funkcjonowania w danym środowisku.
Co więc z tą nadwyżką potencjału?
Świeccy humaniści i racjonalni materialiści traktują nasz gatunek jako rzecz. Jako biomechaniczną maszynę o niezwykle skomplikowanej budowie.
        A jeżeli się mylą?
Jeśli ludzkość jest nie tyle stopniowo udoskonalającym się wariantem starego projektu, lecz także rodzajem nieuświadomionego, od dawna celowo tłumionego wyższego potencjału?
       Czy to może być prawdą?
Jak się okazuje, może to być prawdą, bo nauka dysponuje zastanawiającym zbiorem dowodów poszlakowych potwierdzających słuszność takiego wniosku.

                                             Człowiek w niewoli

Czyli wiadomości z glinianych tabliczek starożytnego Sumeru.
Jeśli wierzyć badaczowi i znawcy starożytnych języków Zecharii Sitchinowi, ludzie stworzeni zostali jako rasa niewolników. Stwórcami byli Annunaki (kosmici).
     Powstaliśmy w wyniku połączenia ich spreparowanego DNA z DNA najbardziej zaawansowanej formy ówczesnego życia na Ziemi – protohominidów.
Uzyskana w ten sposób istota miała podlegać różnorodnym ograniczeniom, aby nie mogła rozwinąć w pełni swego potencjału.
Ten plan został udaremniony, kiedy jeden z Annunaki doszedł do wniosku, że nowa forma życia zasługuje na lepszy los i ingerował w oryginalny projekt genetyczny.
      Wiadomości z Sumeru są dużo wcześniejsze od zapisów biblijnych, a przecież dostateczną wiarygodność mają jedynie pierwowzory - najstarsze teksty. W każdej następnej wersji, prawda jest rozmydlana według radosnego widzimisię twórców nowszej wersji historii.

Po ingerencji jednego z Annunakich w oryginalny projekt genetyczny, istoty ludzkie nie okazały się posłuszne ani uległe, i były dla Annunakich niekończącym się powodem do zmartwień.

Po naradzie Annunaki postanowili więc zgładzić ów krnąbrny gatunek w powodzi o skali globalnej. Do tego celu wykorzystano zbliżanie się do Ziemi planety Nibiru – ojczystej planety Annunakich.
       Również ten złowieszczy plan został udaremniony, kiedy jeden z Annunakich, ten sam, który obdarował istoty ludzkie wolną wolą, ostrzega wybranego człowieka i poleca mu zbudować łódź, w której będzie w stanie przeżyć potop.

Następuje podwójna niesubordynacja: - najpierw sprzeciw wobec dowódcy - ingerencja w oryginalny projekt genetyczny, potem szansa ratunku dla wybranego.
    Buntowniczy Annunaki nazwany zostaje przez twórców chrześcijańskiej religii Archaniołem Lucyferem.
Jeszcze raz podkreślę, iż według zapisów sumeryjskich, ludzika ostrzega ten sam Annunaki, który ingerował genetycznie w „boski” projekt. 
Chrześcijańska wersja ustawia w tym miejscu samego Boga, który zabija całą populację a jednocześnie ostrzega jedną rodzinę.

W którejś wersji jest nieścisłość.
Czy pogubili się ci, którzy pisali jedynie słuszną wersję?
Być może, być może, nie mnie osądzać. A kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień.
      Wersja podawana przez chrześcijaństwo podaje, że Archanioł Lucyfer sprzeciwił się Bogu i za to został "strącony w otchłań”. 
W tym miejscu nasuwa się pytanie filozoficzne:
 - Opierając się na tekstach Sumerów, które jako pierwowzór powinny być bardziej wiarygodne, możemy zastanawiać się, czy ten Annunaki - (Archanioł Lucyfer) dobrze zrobił dając człowiekowi prawo do własnego zdania i wolną wolę, czy niedobrze zrobił? 
      Teraz pytanie godne śledczego: 
- Dlaczego pomimo otrzymanej wolnej woli, wielkie grupy ludzi nie myślą i nie działają samodzielnie, pozwalając innym sobą kierować?. 
Tu warto ponownie przytoczyć myśl Kellehera, że jesteśmy celowo tłumieni w swym potencjale.
W każdym razie ojciec naszej wolnej woli – zbuntowany Annunaki należał według Sumerów do grupy bogów.
Wróćmy do tego ostrzeżonego ludzika.
Nie jest to Noe niestety.

A więc następna nieścisłość.
Najstarsza wersja jest zawsze pierwowzorem. Ten ostrzeżony, to Gilgamesz, ze starożytnego Eposu o Gilgameszu.
Nieścisłość, zapożyczenie, a może po prostu plagiat?

         Śmierć z kosą w dłoni.

Prokurator Wiliam Bramley (pseudonim) w swojej rzetelnie napisanej i rzeczowo udokumentowanej książce The Gods of Eden, stara się udowodnić, że populacja ludzka była wielokrotnie zmniejszana na skutek „zewnętrznych ingerencji”.
       Jednym z jego najbardziej kontrowersyjnych argumentów jest opis powstania dobrze wszystkim znanej postaci Śmierci z Kosą w dłoni.
Otóż Bramley sugeruje, że postać ta pojawiła się na Ziemi w czasach epidemii Czarnej Śmierci, jako skutku interwencji z zewnątrz. Na ludzi działano bronią biologiczną.
       Bramley zwraca uwagę na liczne stare drzeworyty i opisy latających po niebie obiektów w miejscach epidemii.
Łączy ze sobą te dwa fakty: - tam, gdzie widziano takie obiekty, wybuchała zaraza.
I tego nie należy lekceważyć, bo Czarna Śmierć spustoszyła Europę bardziej niż Czarna Inkwizycja. Zmarło około 50% populacji!

Niektóre z ówczesnych relacji mówią, że na polach widziano jakieś postacie, od których dobiegał dźwięk porównywany do szumu kosy ścinającej trawę.
Idąca niezgrabnie, dziwnie ubrana postać (ubranie ochronne?), jakieś urządzenie trzymane w rękach i masowe umieranie.
No nie wiem.

Bramley twierdzi, że to żołnierze kosmitów dokonywali oprysków biologicznych.
W każdym razie od tych starodawnych bliskich spotkań czwartego stopnia, wziął się według Bramleya, wizerunek Śmierci z Kosą.

Niemożliwe? Nie ma rzeczy niemożliwych...
Zanim odrzucimy jakąś koncepcję, należy zebrać nieco w miarę obiektywnych informacji.

No właśnie, a skąd je wziąć?  - Przecież trudno ustalić, czy dana informacja jest w miarę obiektywna, i tu już jest pole do popisu dla osobistego rozumowania.

                                  Piętno Kaina

W tym miejscu napiszę ostrożnie: - ciekawie przedstawia swoje kontakty z istotami pozaziemskimi Laura Knight-Jadczyk.
Wspomina ona o brutalnej interwencji jaszczuropodobnej rasy kosmitów (Przypominających istoty Valdemara Valeriana w Matrix II) w ludzką genetykę.
Według tego scenariusza ludzie wciąż noszą ślady takiej interwencji w formie dwóch wypukłości u podstawy czaszki.
Knight-Jadczyk nazywa te wypukłości Piętnem Kaina.

Manipulacje na ludzkim DNA nie były najwyraźniej na tyle skuteczne, aby zapewnić im odpowiedni poziom kontroli, a jednak wszędzie, gdzie spojrzymy, natrafiamy na nowe restrykcje i mechanizmy podglądu.
Równocześnie jesteśmy systematycznie pozbawiani prawdziwych informacji, prawdziwej wiedzy i władzy nad swoim przeznaczeniem.
Dotyczy to szczególnie przekonania, że mamy jakiś rodzaj egzystencji poza trójwymiarową przestrzenią, lub możemy się wyrwać z precyzyjnie skonstruowanej i bezwzględnie kierowanej sztucznej rzeczywistości – takiej, jak w filmie Matrix.
       Na pozór wszechogarniająca kontrola, jaką ma mityczna „Grupa Trzymająca Władzę” nad każdym i nad wszystkim, jest dostatecznie niepokojąca, by się nad tym zastanawiać.
Lecz to według niektórych jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Kontrola ta jest sprawowana na setki sposobów, niezauważalnych dla większości ludzi, umacniana i zacieśniana.
       Valdemar Valerian z Leading Edge Research w Matrix III poświęca ponad tysiąc stron na omówienie niezliczonych sposobów, dzięki którym jesteśmy kontrolowani, począwszy od substancji dodawanych do wody, pożywienia i powietrza, po wyrafinowane urządzenia elektroniczne służące do precyzyjnej, jednostkowej kontroli umysłu.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ścieżka buntu małego Jasia

Rodzice warunkują. Kapłani warunkują. Społeczeństwo zakłada ludziom obrożę i kaganiec. Duża część społeczności chodzi w takim stroju, nie zdając sobie z tego sprawy.

Rodziców także kiedyś wytresowano – czytaj skrzywdzono.
Rodzice mają zaburzoną świadomość.
Czasami wchodzi na ścieżkę buntu dorosły człowiek, któremu się ulało, już nie chce dalej cierpieć, ponieważ zrozumiał, że nie musi. 
    Albo rzecz ma się tak, jak z Anthonym de Mello. Badacz dociera do prawdy i zaczyna ją głosić wbrew naciskom.
Czasami zdarzają się dzieci tak buntownicze, że nie można poddać ich warunkowaniu.

Pani w szkole do Jasia:
- Jasiu, twoje zachowanie jest skandaliczne! Jutro przyjdziesz z ojcem do szkoły!
- Jasio na to spokojnie: - Mój ojciec nie żyje.
- A co się stało? - zainteresowała się nauczycielka.
- Walec go przejechał.
- No to niech przyjdzie matka.
- Moją matkę też walec przejechał.
- No to niech przyjdzie babcia lub dziadek!
- Oni wszyscy szli razem i ten walec po nich....
Tego już było za dużo, co za tragedia, nauczycielka odpuściła, żal jej się zrobiło Jasia.
- Biedny Jasio! Co ty teraz zrobisz?                                                                      Nic – odparł rezolutny Jasio – dalej będę jeździł walcem.

sobota, 23 kwietnia 2016

daty zwrotu i misz- masz

Jeszcze tydzień pisania. 
Pomału wchodzę w nastrój wakacyjny.
Nie dlatego że czekam na wakacyjną taksówkę do nieba, czyli odtrącam Tu i Teraz.
    Właśnie dlatego, że tak głęboko tkwię w tym Tu i Teraz, mogę sobie pozwolić na dystans – perspektywę, pisząc o tym i owym.
      Więc dziś będzie taki misz-masz.
Wydaje mi się ( bo mogę się także mylić) że także dzięki dobremu nastrojowi zarobiłem na tegoroczne wakacje. I żadna siła już mnie nie zmusi przed wyjazdem do grania na CFD!
To się nazywa dyscyplina, o której opowiadam moim nielicznym uczniom.
Jutro, albo w niedzielę, roześlę daty zwrotu, obejmujące czas do końca października.

Na obrazku Wig-20 dzienny wpisałem daty zwrotu astronomii finansowej z lutego i marca podawane w abonamencie
     A teraz taki misz-masz.

Urywki z wywiadu z Krzysztofem Kowalewskim i Maciejem Stuhrem. Czemu akurat z nimi?
- Po pierwsze primo: uważam się także za artystę. Wolno mi?
- Po drugie primo: utożsamiam się z ich poglądami.                                                   - Po trzecie primo: cenię odwagę. 
- Po czwarte primo: lubię tych ludzi.

Krzysztof Kowalewski.
Czemu pan „ich” tak nie lubi?
- Nie lubię ich od samego początku, jeszcze od Porozumienia Centrum. Czułem w nich straszliwe chamstwo i potworną pazerność na władzę. Choć absolutnie nie mówię, że w PiS nie ma przyzwoitych ludzi. Jednego znałem i bardzo ceniłem, niestety już nie żyje. Przepraszam, ale ta partia od początku brzydko mi pachniała...
A polski katolicyzm jest, według mnie, strasznie płytki.
Na pokaz?
  • Na pokaz przed samym sobą. Pójdę na mszę, wrócę do domu i dam w łeb żonie. W dużym, brutalnym skrócie. Kościół nie ma już takiej władzy nad mentalnością ludzi jak kiedyś. Za dużo jest w nim afer. A poza tym ludzie dostrzegają indywidualną pazerność księży, jeśli chodzi na przykład o opłaty za pogrzeby, śluby czy komunie. To dla nich ważne, bo ich dotyczy bezpośrednio.
Wie pan, kompletnie nie mam wrażenia, że pan dobiega osiemdziesiątki.
- Bo ja jestem pogodny z natury!
I ma pan niesłychanie świeży umysł!
- Z alzheimerem na razie jeszcze nie mam nic wspólnego. Choć teraz będę robił film, w którym zagram alzheimerowca. Wystąpię u młodego człowieka, który dopiero zaczyna. Zdjęcia będą od końca kwietnia do połowy maja.
Czego jeszcze nauczyło pana aktorstwo?
- Bardzo możliwe, że nauczyło mnie względności w ocenach różnych faktów. I życiowych, i artystycznych. Ja się, wie pani, nie przejmuję do końca.
Tego się można nauczyć?
- Można. Pewnie, że jeśli coś dotyczy mojej rodziny, to jest zupełnie inna jakość. Ale jeżeli chodzi o sprawy zawodowe, to mam do nich naprawdę spory luz. To chyba po troszeczku samo przyszło. Zresztą zwykle pomaga mi poczucie humoru, a ja mam je dosyć duże. Ono mnie bardzo ratuje.
Nie nadaję się na gwiazdę. One mnie śmieszą! Jak już nie wiadomo, w którym miejscu ten gwiazdor d**ę ma. To jest bardzo śmieszne!
Rozmawia pan o tym z córką?
- Rozmawiam z nią o wszystkim. Mam córkę o wiele inteligentniejszą od siebie.
Dobre ma geny.
- Lepsze ode mnie!
Po żonie?
- Suchora [Agnieszka Suchora, żona Krzysztofa Kowalewskiego - przyp. red.] jest nadzwyczajna, prawdziwy mędrzec.
Córce, która ma teraz 16 lat, niczego nie narzucaliśmy. Ma swój własny punkt widzenia, choć tak się zdarzyło, że zbliżony do naszego. Wie pani, ja nawet czasami nie czuję, że mam dziecko. Bezproblemowa jest. I uczy się tak, że my ją czasem musimy hamować. Wyśpij się - mówimy. - Nie ucz się już, zostaw to.

petrucchio
14 godzin temu
Oceniono 216 razy 204
Panie Sułku, kocham pana!


Krzysztof Kowalewski. Jeden z najlepszych polskich aktorów. Syn aktorki żydowskiego pochodzenia, Elżbiety Kowalewskiej. Zagrał w ponad 120 filmach i serialach telewizyjnych. Popularność przyniosły mu role w filmach Stanisława Barei: „Nie ma róży bez ognia”, „Brunet wieczorową porą” i „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” oraz w słuchowisku radiowej Trójki pt. „Kocham pana, panie Sułku”. Jego żona, Agnieszka Suchora, też jest aktorką. Mają córkę Gabrielę.
Angelika Swoboda. Ekspert showbiznesowy portalu Gazeta.pl. Komentuje życie gwiazd w Polsat Cafe, TVN i Superstacji. Zaczynała jako dziennikarka kryminalna w „Gazecie Wyborczej”, pracowała też w „Super Expressie” i „Fakcie”. Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi chętnie rozmawia zawsze i wszędzie, kawy i sportowych samochodów.



Maciej Stuhr.



Bawi pana ta nasza polityka?
- Czasami tak. Bawi mnie ludzka naiwność albo krótka pamięć. To rzeczywiście jest zabawne, choć to śmiech przez łzy. Aczkolwiek ostatnio mam wrażenie, że wchodzimy w epokę, w której nie będzie nam do śmiechu. Ludzie jednak będą musieli jakoś odreagować - śmiejemy się przecież z różnych traum, tak próbujemy je oswajać. Dlatego jest dużo dowcipów o chorobach, śmierci, zdradach. I o tych niewesołych czasach też pewnie niedługo zaczną powstawać komedie. Natomiast to, co się dzieje, trochę mnie martwi.
Co na przykład?
- Nie mogę się nadziwić politykom, że przez tysiące lat istnienia polityki i kultury mają tak ogromną chrapkę, żeby ingerować w cokolwiek więcej niż funkcjonowanie państwa. To się nie ma prawa udać. Nigdy się nie udało i nigdy się nie uda. A już nie daj Boże mówić artystom, co mają robić, a czego nie! Nie ma lepszego sposobu na to, żeby ci artyści zrobili to dwa razy głośniej i mocniej.
Tymczasem politycy wciąż mają zakusy, żeby ingerować w coraz więcej dziedzin naszego życia. Żeby nam mówić, co mamy oglądać, z kim mamy iść do łóżka, w co wierzyć, w jaki sposób się modlić i do kogo. Naprawdę mają bardzo dużo pomysłów na to, jak mamy żyć.
Wkurza to pana?
- Przede wszystkim wydaje mi się to głęboko niesmaczne i dalece nieskuteczne. Mam wrażenie, że jest to ze strony polityków zwykłe marnowanie czasu, który mogliby poświęcić na usprawnianie funkcjonowania państwa. Ich działanie jest z góry skazane na porażkę. Bo niemożliwe jest sprawowanie rządu dusz, co się politykom marzy od tysięcy lat. To się nie stanie, na szczęście.

Sentencja dająca do myślenia. Włodzimierz Cimoszewicz:                       - Pracując nad Konstytucją nie myślałem, że władza w Polsce trafi w ręce złoczyńców.

I oto z dystansu kilku tysięcy lat, zawsze aktualne opowiadanie tao o świniach.

Urzędnik do spraw modłów wszedł do chlewu w swych oficjalnych szatach i przemówił do świń:
Dlaczego narzekacie? - zapytał.
Będę was karmił ziarnem przez trzy miesiące. Potem sam będę pościł przez dziesięć dni – a wy będziecie nadal jadły – i będę się wami opiekował jeszcze przez następne trzy dni.
Wówczas rozłożę świeże maty i umieszczę was na rzeźbionym pniu ofiarnym, zanim nie poślę do świata duchowego.
Biorąc pod uwagę wszystko to, co dla was uczynię, dlaczego miałybyście czuć się źle?

Gdyby ten urzędnik naprawdę troszczył się o dobro świń, karmiłby je otrębami i plewami, zostawiając je jednocześnie w spokoju. Lecz on spoglądał na sytuację z punktu widzenia własnego prestiżu. Wolał radować się szatami i czapką swego urzędu i jeździć w ozdobnej karecie, wiedząc, że kiedy umrze, poniosą go z pełnym splendorem do grobu, a nad trumną rozstawią wspaniały baldachim.
Gdyby troszczył się o dobro świń, wszystkie te rzeczy nie byłyby dlań ważne.

Dzisiejszy misz-masz kończy kilka zdjęć znad polskiego morza.