piątek, 31 marca 2023

Przed Stworzeniem

Temat akurat na wpis przedświąteczny.

Na początku było olbrzymie kosmiczne jajo. Wewnątrz niego był Chaos, a w Chaosie unosił się P’an ku, boski embrion.

Mit o P’an ku -  Chiny III wiek

Na początku nie było Nic. I rzekł Bóg: - Niech stanie się światłość! I stała się światłość. Dalej nie było Nic, ale było to o wiele lepiej widać.

Autor nieznany

Prawa natury leżały ukryte w mroku, aż rzekł Bóg: - Niech będzie Newton! I wtedy wszystko stanęło w jasności.

Aleksander Pope

Jeśli Bóg stworzył świat, gdzie był przed Stworzeniem?

Mahapurana, Indie IX wiek

 

Jest jedno takie niewygodne pytanie uwierające twórców wszystkich religii: - czy Bóg miał matkę?

To pytanie zadał fizyk kwantowy Michio Kaku. Zadał pytanie, ale i spróbował na nie odpowiedzieć według zasady, że przecież każdy może być teologiem.

Kiedy mówi się dzieciom, że Bóg stworzył Niebo i Ziemię, one niewinnie pytają, czy Bóg miał matkę. Matka (bowiem) musi być. Ojciec dla boskiego poczęcia już niekoniecznie, ale matka jak najbardziej.

To pozornie proste i naiwne pytanie wprawiało ojców kościoła w niezłe zakłopotanie, połączone niejednokrotnie z drgawkami. Do pomocy wołali wtedy najlepszych teologów, jednak pytanie nie odpuszcza i prześladuje od wieków twórców ideologii, stając się jednym z głównych tematów drażliwych dyskusji z oponentami.

     Nic dziwnego – wszystkie wielkie religie wytworzyły mitologiczny obraz  boskiego aktu Stworzenia, ale żadna z nich nie rozwiązuje w sposób zadowalający paradoksów logicznych, pojawiających się w pytaniach, które zadają dzieci.

Ortodoksi chcieliby zamknąć usta oponentom krzycząc: - To są sprawy święte i takich pytań zadawać nie wolno! Azaliż zapominają oni, że mamy wolność wypowiedzi.

      Czy Bóg mógł stworzyć świat w siedem dni? Nie wiem. Być może mógł, bo był bogiem. Ale też mógł zgodnie z teorią superstrun stworzyć świat w dni dziesięć. Albo w dni 26.

A co zdarzyło się przed tym pierwszym dniem? Skąd wzięła się ta pierwsza myśl u Boga (zawsze jest pierwsza myśl), że trzeba Coś stworzyć? Stworzyć ma się rozumieć według Boskiego Planu.


Przecież mogło Jemu (temu Bogu) być dobrze z tym co było, bo nie było Nic i nie miał ci On żadnych w związku z tym problemów: - nikt nie żebrał o więcej, nikogo nie zdradzała żona, nie było żadnej wojny. W związku z tym Bóg miał spokojną
głowę. Więc po co mu to było?

Tudzież znowu - czy Bóg miał matkę?

Jeśliby przyznać, że Bóg miał matkę, to naturalnym staje się następne pytanie, czy ona również miała matkę i tak dalej aż do nieskończoności.

Azaliż gdyby się przydarzyło, że Bóg matki nie miał, wtedy taka odpowiedź wzbudzi jeszcze więcej pytań. Niewygodnych pytań.

To skąd wziął się Bóg?

Z siebie samego?

A może istniał zawsze, czyli był i jest (jeśli oczywiście w ogóle jest) poza czasem?

Teraz popatrzmy na inną tak samo drażliwą kwestię związaną z matką: -  w ciągu stuleci wszyscy wielcy uznani przez kościół malarze, tworząc swoje dzieła, musieli zmierzyć się z delikatnym, ale i ważkim problemem teologicznym, któremu na imię pępek.

Czy przedstawiając Boga lub Adama i Ewę mają malować pępek. Należy tu wspomnieć, że artyści uznani przez kościół malowali Ewę, osobę podległą Adamowi, czyli gorszego sortu, bo narodzoną z jego żebra - jak wymyślili usłużni teolodzy męscy. Natomiast artyści nie uznawani przez kościół malowali Lilith – jednocześnie stworzoną z Adamem osobę płci żeńskiej.





Więc nie bardzo było wiadomo, czy malować Bogu, Adamowi i Ewie pępek.

Skoro (bowiem) pępek jest śladem po pępowinie, to ani Bogu, ani Adamowi i Ewie nie należy pępka malować.

Michał Anioł stanął na wysokości zadania i na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej namalował fresk przedstawiający stworzenie świata, tudzież wygnanie Adama i Ewy z raju. Kościół pilnował, aby odpowiedź na zasygnalizowany wyżej problem pępka wybrzmiał nie tylko w tak zwanym domu bożym, ale i w każdym większym muzeum: - Bóg, Adam i Ewa nie mają pępków, ponieważ byli pierwsi.

 

P.S. To ostatni wpis przed świętami, Czytelnikom życzę zdrowo spędzonego czasu, czyli w miarę niewiele siedzenia przy stole, za to dużo ruchu w plenerze.


Warszawska palma



Bulwary nad Wisłą, w tle Stadion Narodowy


środa, 29 marca 2023

Relaks dla mózgownicy

Zaglądam do zeszytu – bieszczadzkiego komputera i przepisuję relacje z kolejnego wypadu w Bieszczady:

16 godzin od wyjścia z domu w Warszawie - 3.30 wyjście – 19.30 ląduję w Woli Michowej. W Majdanie Marewskim przed Rzeszowem popsuł się Neobus, podstawiali drugi. W Sanoku bułki z czekoladą, fryzjer na krótko, chleb.

Kolacja przy świecach – przecież nie ma prądu. Dobrą godzinę fotografowałem fantastyczne dymki unoszące się ze zgaszonej świecy.

Kominek rozjarzony, refleksy świetlne tańczą po ścianach i suficie, noc ciemna, bez świetlnego smogu, nie to, co w mieście. Tudzież jest to rejon chroniony - Obszar Gwiezdnego Nieba. Jedynie na zachodzie widoczna daleka poświata z Zakładu Karnego w Nowym Łupkowie. A poza tym ciemno tu jak w dupie.




Postałem trochę przed chałupą gapiąc się w gwiazdy i lulu.

Następnego dnia wycieczka kwiatowo-widokowa. Początkowo miałem zamiar iść do sklepu w Nowym Łupkowie nieco dłuższą trasą 12 km. ale kto nie zmienia zdania? Tylko martwy lub głupi. I nic nie muszę. Chleba na dziś starczy, pójdę jutro. To „jutro” to ulubiony dzień pewnej mojej koleżanki. Wziąłem plecak, a więc mogę w nim przynieść zamiast zakupów trochę fajnych obcinków bukowych do kominka. I już niosę miarowe klocki. Do jutra się podsuszą na słońcu.

Raniutko najpierw silna mgła. (Zdjęcie z innej pory roku, ale nic to).


Po godzinie mgła się podniosła i wyszło słońce, a więc proste śniadanie. Jajecznica z cebulą i reszta chleba. Garnek służy mi za patelnię tudzież za talerz jednocześnie. Po co talerz brudzić, a potem zmywać, jak po wodę trzeba chodzić kawał drogi? Woda tylko do spożycia.

Więc po śniadaniu pierwsza czynność gospodarska – przyniesienie wody z potoku. Potem narąbałem – połamałem nieco suchych gałęzi do kominka, żeby nie zużywać Henrykowi drewna. Niewiele trzeba palić, tylko raz dziennie, bo jest jeszcze dość ciepło na dworze.

Zachmurzyło się pięknie, szykuję późny obiad, bo dopiero co wróciłem z zakupami z Nowego Łupkowa. Szedłem wolno radując się przyrodą, dlatego wyprawa zajęła mi całe 8 godzin.



Wieczorem rozpadało się.

       Pukają krople deszczu w dach i od razu przypomina się dzieciństwo. Letnisko u cioci Lusi. Sławna weranda z kolorowymi szybkami i dachem krytym blachą. Krople deszczu pukały w tę blachę jak w werbel. Miłe wspomnienia, aż się ciepło na sercu robi.

Padało przez całą noc, wyspałem się bosko, rano deszcz ustał, no to poszedłem ci ja boso na łąkę mokrą. Przestrzeń ogromna, niebo umyte, powietrze kryształ. Porąbałem jeszcze kilka gałęzi grubych, ze ściętych w ubiegłym roku sosen. Potem poukładałem popiłowane przez Henryka kawałki olchy pod ścianą. Ależ lubię układać drewno!

Przeleciał kawał czasu przy tych prozaicznych, prostych czynnościach, a uleciały ze mnie (wtenczas) wszystkie myśli – przeważnie głupie. Tylko układałem, a głowę miałem pustą. Potwierdza się reguła, że wszystko co dobre jest proste. Cudny relaks dla mózgownicy. 


Nastał piękny dzień. Wieczorem ognisko.


Nikt nie truje za uszami, spokój, cisza. Nie ma giełdy, nie ma wykresów, zamiast tego jest luzik. Uczucia nie kłamią - dobrze mi tu i z tej wzbierającej, a uporczywej radości wewnętrznej ustawiam w naczyniach rudbekie dla samego siebie – a co! 



wtorek, 28 marca 2023

Dotknąć Boga

 


Fizycy kwantowi twierdzą, że można usłyszeć bose stąpania Boga, ale to nie to samo, co dotknąć….

Żeby Go usłyszeć potrzebne jest zgłębienie tajemnicy anomalii  przestrzennych. Tak mówią Thorn,  Guth i Freund, a to są dopiero goście. Oni przypominają tylko, że energia potrzebna do zgłębienia dziesiątego wymiaru jest tysiąc bilionów razy większa od energii, którą można uzyskać w naszych największych akceleratorach.

     Skręcanie czasu i przestrzeni w węzły wymaga bowiem olbrzymiej, niewyobrażalnej energii. I to pozostanie poza naszymi możliwościami przez kilka najbliższych stuleci.

Wszystkie narody świata musiałyby zjednoczyć wysiłki, by zbudować  urządzenie do badania hiperprzestrzeni, a to jest po pierwsze primo niemożliwe z powodu  słowa "jedność". Jedności nigdy nie było i nie będzie, bo podobno diabeł miesza. W polskiej rzeczywistości na przykład jest kilku takich diabłów i w efekcie jedności nie ma nawet w rodzinie.

    W każdym razie Guth i spółka uważają, że temperatura potrzebna do stworzenia niemowlęcego Wszechświata w laboratorium, przewyższa wszystko to, co się dzieje w samym środku gwiazdy.

Jednocześnie dowiadujemy się, że w świetle praw teorii Einsteina i teorii kwantowej podróże w czasie są możliwe, atoli zarazem pozostają poza zasięgiem Ziemian. Potrafimy zaledwie wydostać się spod wpływu słabego pola grawitacyjnego swojej planety.

      Możemy tylko podziwiać matematyczno-teoretyczne wyniki badań tuneli czasoprzestrzennych, bo ich potencjał jest dla nas niedostępny. Rzecz ma się zupełnie inaczej w przypadku naprawdę wysoko rozwiniętych pozaziemskich cywilizacji.

      Owszem, był taki moment, kiedy olbrzymia energia niezbędna dla wehikułu czasu była na wyciągnięcie ręki: - działo się to podczas Narodzin Wszechświata.

      Tu przypomnę kolejną prawdę: - teorii hiperprzestrzeni nie można (na szczęście) sprawdzić za pomocą nawet największego akceleratora, a to jest dobre, ponieważ ta zabawa w Boga, mogłaby wyjść Ziemianom bokiem. 

W każdym razie w chwili Wielkiego Wybuchu mamy w akcji całą potęgę hiperprzestrzeni. Stwarza to ekscytującą naukowców możliwość odkrycia tajemnicy pochodzenia Wszechświata.

                                   Wszechświat Towarzyszący

Przed Wielkim Wybuchem nasz kosmos był doskonałym dziesięciowymiarowym Wszechświatem, w którym istniała możliwość podróży między wymiarami.

Ten dziesięciowymiarowy świat był jednak niestabilny i w końcu „załamał się”, tworząc dwa oddzielne Wszechświaty – cztero – i sześciowymiarowy.

 Wszechświat w którym żyjemy jest czterowymiarowy i narodził się we wspomnianym wyżej kataklizmie, po czym zaczął się gwałtownie rozszerzać. Natomiast nasz bliźniaczy Wszechświat sześciowymiarowy szybko się skurczył, aż stał się nieskończenie małą kulką o wymiarach stałej Plancka.

Teoria ta ukazuje, że szybka ekspansja Wszechświata była jedynie niewielką reakcją na dużo większy kataklizm: - załamanie się przestrzeni i czasu. Energia napędzająca ekspansje naszego czterowymiarowego Wszechświata jest zgodnie z tą teorią pozyskiwana z zapadania się dziesięciowymiarowej czasoprzestrzeni. Odległe gwiazdy i galaktyki oddalają się od nas z astronomicznymi prędkościami wskutek początkowego zapadnięcia się dziesięciowymiarowej przestrzeni i czasu.

     Nasz Wszechświat ma więc skarlałego bliźniaka – jest to Wszechświat Towarzyszący, który zwinął się w sześciowymiarową kulkę, tak małą, że nie można jej obserwować.

Co dalej z tym fantem? Ano z pewnością ten nasz bliźniaczy sześciowymiarowy Wszechświat do czegoś służy, nie jest bezużyteczny. Jak wiemy przypadków nie ma. Mało tego, ten bliźniak może okazać się dla Ziemi zbawieniem w Czasach Ostatecznych.

poniedziałek, 27 marca 2023

Czy to dołek

 

Wydaje się, że giełdowi gracze w Polsce w pewnym napięciu czekają na dołek wykresu Wig 20. No to luzikowe limeryki dwa na aktualny temat z serii Kosmita z Pistacji:

 

Raz pewien Kosmita z Pistacji

wpadł w zachwyt, nie tracąc nic z gracji.

Pytanie – czy w dołek

on wpadł jak kołek,

czy gracja to cecha tej nacji?

 

Przyleciał z Pistacji Kosmita

co wcześniej tych wierszy nie czytał,

więc nie zna kontekstów

i szuka pretekstów,

by dotrzeć do stanu zachwyta.


czwartek, 23 marca 2023

Dziwna opowieść babci Szeptuchy


 

Zapamiętałem z dzieciństwa kilka dziwnych opowiadań mojej babci Szeptuchy. Oto jedno z nich.

Siedziałem w chałupie babci przy kuchennym piecu, pod żelaznym blatem szumiał ogień z zebranych przeze mnie sosnowych szyszek. Na blacie piekły się podpłomyki, które uwielbiałem, a babcia snuła opowieść.

Otóż jako młoda dziewczyna zdobyła już rozgłos w okolicy z powodu swych umiejętności zielarsko – szamańskich. Kiedyś przyjechał po babcię gospodarz z dalekiej wioski, potrzebna była pomoc choremu. Jechali furmanką ciągniętą przez konia. Jechali wolno, bo było to tuż po wielkiej burzy z piorunami, która nawiedziła okolicę. Jechali wolno, forsując liczne rozlewiska. W pewnym miejscu droga zakręcała pod górę i prowadziła koło kapliczki obok ogromnego dębu, w którego wierzchołek świeżo uderzył piorun, o czym świadczył widoczny z daleka konar, leżący w poprzek drogi. Woźnica sposobił się do ominięcia przeszkody, kiedy nagle, już całkiem blisko drzewa koń stanął jak wryty i nie chciał dalej iść. 

    Zaparł się, albo tylko przestraszył. Babcia i woźnica za mgnienie dołączyli do konia, bo zobaczyli, że pod dębem Coś jest. Może nie tyle Coś, ile Ktoś. Oparty o pień stoi jakiś człowiek, a był on cały czarny jak węgiel. Całkiem czarna postać. Głowa, ubranie, ręce – wszystko czarne. Wyglądał jak smolarz-wypalacz, który w mielerzu wypalał węgiel drzewny. Zaprzęg stał chwilę, gdy naraz koń zaniepokojony głośno zarżał – i niesamowite, co się stało: - czarna postać momentalnie rozsypała się w proch! Był człowiek – nie ma człowieka! Została w tym miejscu tylko kupka popiołu! Babcia i woźnica przecierali oczy ze zdumienia, a na plecach mieli ciarki. Spalony człowiek stał pod drzewem!

A to ci dopiero historia. Czy to możliwe? Dziecko łatwo wierzy w bajkowe opowieści, ale ta wydawała się tak nieprawdopodobna, że utonęła w mrokach pamięci, pomimo tego, że mną wstrząsnęła.

Minęło siedemdziesiąt lat i wpadła mi w rękę książka „Syberyjskie diamenty”, a w niej czytam o geologu, który jedzie konno przez tajgę, dopiero co strawioną gwałtownym pożarem. Wokół czarne pogorzelisko i wszechogarniający zapach spalenizny, miejscami jeszcze się dymiło.

„W pewnym miejscu uderzył mnie niezwykły widok. Droga szła po pagórku, na którym spostrzegłem zagajnik złożony z czarnych, opalonych świerków. Nagle mój koń zarżał i czarny zagajnik zniknął jak kamfora! Drzewa rozsypały się w proch! Gdy później opowiadałem o tym zjawisku, wyjaśniono mi, że potworny wał ognia nadleciał nad zagajnik nagle i spopielił drzewa w ciągu sekundy – dwóch. Zmiana temperatury była tak wielka i nastąpiła w tak krótkim czasie, że świerki nie zdążyły się rozsypać i zastygły do pierwszego głośnego dźwięku. Takie zdarzenie przytrafiło się Jakutom po wielokroć".

     Wracam do babcinej opowieści: - wydawała się bajką, a nabrała prawdopodobieństwa - to mógł być człowiek spalony przez uderzenie pioruna. Schronił się pod drzewem w czasie burzy. Jak się potem okazało, w jednej z pobliskich wiosek zaginął tej burzowej nocy gospodarz i nigdy nie znaleziono ciała.

środa, 22 marca 2023

Coś wesołego

 


Jako że staram się pilnować, aby co pewien czas pojawiał się wpis zaliczany do wesołych, dziś tekst Ludwika Jerzego Kerna.

                    Motor

Kochani znajomi, kochani sąsiedzi

Czy znacie ten motor, co wewnątrz nas siedzi?

Ten motor na miarę jest Prometeusza

On napęd nam daje, on pcha nas i zmusza.

 

A silny jest taki jak cztery Syzyfy

I nie chce korzystać z ulgowej taryfy

Czy upał na dworze, zawieja czy słota

Nasz motor pracuje na pełnych obrotach.

 

Poimy mieszanką ten model motoru

Mieszanką zazdrości i złego humoru.

Możemy też dolać złość i nienawiść

Ten model motoru nazywa się ZAWIŚĆ. 


P.S. Jak rzekł był klasyk Osho: - należy odróżniać zawiść od zazdrości. Zazdrość bowiem jest pozytywna, popycha do działania, budzi ambicję, co przekłada się na chęć do osiągania celów. 

wtorek, 21 marca 2023

Williamson Diamonds


 Rosjanie zawsze chwalili się wielkimi osiągnięciami i to w każdej dziedzinie. Owszem, były i sukcesy, ale spod podszewki przebija się jakąś podła mania wielkości. Oni zawsze musieli być pierwsi, najwięksi i odnosić same zwycięstwa. A tak naprawdę jest to propagandowy sposób ściemniania, mający ukryć rzeczywistą małość. Paradoksem jest, że wymieniony sposób postępowania jest charakterystyczny także dla innych nacji, mianowicie widzimy go u wszystkich ludzi władzy o mentalności mafijnej.

      Nie inaczej było z powojennymi poszukiwaniami diamentów w Jakucji. Rosjanie wymieniają nazwiska kilku odkrywców, ale nie przyznają się, że najpierw wysłali do Afryki szpiegów, do tamtejszej kopalni diamentów „Williamson Diamonds” w Mwadui, aby podpatrzeć co i jak.

     John Thoburn Williamson przyjechał do Rodezji w 1934 roku.  Wszystko traktował naukowo, ukończył Uniwersytet McGill i napisał rozprawę doktorską. Po przyjeździe do Afryki pracował dwa lata dla Tanganyka Diamonds and Gold Development, więc po prostu wiedział, gdzie trzeba szukać diamentów.

      Te wszystkie bajki, opowiadania o cudownym znalezieniu diamentów, o przypadku, czy też zrządzeniu losu, o jednym jedynym kopnięciu, czy zawadzeniu butem o grudkę, która okazała się diamentem, czy o tubylcach grających w kamienie, które okazały się diamentami, to wszystko wyssane z palca. Williamson był po prostu znakomitym, doświadczonym geologiem i znał się na tych rzeczach.

       Sowicie opłaceni szpiedzy pracujący dla Rosjan, przez kilka lat niuchali, aż dowiedzieli się, że trzeba szukać kominów kimberlitowych. Chodzi o bardzo stare wulkany, sprzed wielu milionów lat. A jako że stare, wiec uległy naturalnej i silnej erozji i już w niewielkim stopniu przypominają wulkaniczny krater. Ponieważ upłynęły całe milionlecia, krawędź takowego wulkanu może mieć tylko kilkanaście metrów przewyższenia ponad otaczający teren, do tego sam krater jest niewielki (afrykański ma rozmiar 140 ha) i dlatego trudno go było dostrzec nawet w afrykańskim pustkowiu, a co dopiero powiedzieć o poszukiwaniach w syberyjskiej tajdze


 Jako że książki nie są dla idiotów, polecam Czytelnikom zapoznanie się z frapującą historią odkrycia afrykańskich diamentów i ją pominę. Napiszę natomiast jak wyglądały liczby dotyczące wydobycia diamentów z Mwadui w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Liczby przemawiają do mnie bosko, jako do zapalonego matematyka

     Otóż koparka jednorazowo zagarniała łyżką sześć ton ziemi i wrzucała urobek na 32. tonową wywrotkę. W ciągu godziny napełniano sześć wywrotek. To dawało dziennie 13 tysięcy ton. Rocznie trzy i pół miliona ton.

     Jeśli dobrze poszło, w jednej sześciotonowej szufli urobku mogło znajdować się pół karata diamentów.

W urobku rocznym natomiast było tych diamentów sto kilogramów. Ktoś powie, że to szaleństwo podobne do poszukiwania szpilki w stogu siana. Zgoda, jednak ta szpilka była bardzo cenna, bo ważyła sześćset tysięcy karatów.

Wydobycie opłacało się i to bardzo. Diamenty nie były duże, największy znaleziony w opisywanych latach miał 256 karatów. Azaliż nie tylko wielkość się liczy.

W październiku 1947 roku znaleziono w Mwadui diament, który przeszedł do historii, choć ważył tylko 54 karaty. To był unikat z powodu swego koloru. Nazwano go „różowym goździkiem”. John Williamson podarował  ten diament królowej Elżbiecie w prezencie ślubnym. „Różowy goździk” po oszlifowaniu ważył 23,6 karata i stanowił środek broszy – kwiatu, którego płatki były również diamentami z Mwadui.

       Inne historyczne diamenty

Piggot. Został przywieziony do Anglii w 1775 roku przez lorda Piggota, gubernatora Madrasu i natychmiast sprzedany. W 1818 kupił go Ali Pasza, wicekról Egiptu. Piggot stał się jego ukochanym diamentem, choć miał innych niemało. Pewnie Ali Pasza wiązal z tym diamentem jakieś nader miłe wspomnienia ze Szkatułki Cennych Chwil, bo zażądał, aby po jego śmierci diament zniszczono i tak się też stało – został rozbity na proszek.

Orłow – zdobił berło rosyjskich carów.

Szach – znaleziony w Indiach w XVI wieku, to nim Persowie okupili zamordowanie posła carskiego dworu.

Pasza Egiptu, Gwiazda Polarna, Wielki Mogoł, Florentinne, Nassak, Hope, Jubileusz – ofiarowany królowej Wiktorii w szesnastą rocznicę jej koronacji.

Regent, Gwiazda Południa, Kohinoor z brytyjskiej korony.

 

Sancy – kupiony w Konstantynopolu w 1870 roku przez francuskiego ambasadora dla dworu Ottomana. Jakub II sprzedał go w 1695 roku Ludwikowi XIV. 17 sierpnia 1792 roku diament został skradziony ze skarbca i ślad po nim na wiele lat zaginął. Dziś własność Luwru.

Tak więc i diamenty mają swoje życiowe rysy.


poniedziałek, 20 marca 2023

Syberyjskie diamenty

Nie ma przypadków – pojawił się wątek kamieni szlachetnych. Dziś urywek z książki „Syberyjskie diamenty”. W niej znajduję taki oto opis wyprawy (lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku) rosyjskich geologów do Jakucji, w rejony miejsca zwanego Wanavara nad Podkamienną Tunguską (Okolice katastrofy Tunguskiej):

„Oddział Sokołowa prowadził stary myśliwy – Ewenk Jegor Kaplin. Podobny był do Indianina: - na czole czarna opaska, na ramieniu szeroki, ostry nóż przywiązany do półtorametrowego drzewca.

W tajdze Kaplin czuł się jak w domu, bo też tajga była jego leśnym domem. Urodził się w tajdze i spędził tu całe życie, nigdzie nie wyjeżdżając. Można było zawiązać mu oczy i przenieść o sto kilometrów – powróciłby w to samo miejsce niezawodnie, jak gdyby prowadzony kompasem.

Zdolności myśliwskie Kaplina, jego znajomość tajgi, zwyczajów ptaków i zwierząt – wszystko to sprzyjało szybkiemu posuwaniu się oddziału naprzód. Jegor prowadził oddział nie sam: - wraz z nim podróżowała cała jego rodzina – żona Anastazja i trzech synów – Stiopka, Sańka i Antoszka.

Anastazja gotowała geologom strawę, a Stiopka, Sańka i Antoszka zajmowali się renami – ładowali na nie bagaże, karmili, paśli po nocach. Właściwie robili to Sańka i Antoszka, bo Stiopka, najmłodszy spośród nich – miał wszystkiego pięć lat – siedział na renie mocno przywiązany do siodła.


Pewnego dnia Stiopka zaginął. Było to tak: - Sańka i Antoszka paśli w nocy reny i w dzień w czasie marszu zasnęli w swych siodłach. W ich ślady poszedł też Stiopka. Zasnął tak mocno, że nie obudził się nawet, gdy gałąź strąciła go z siodła. Stiopka spadł na ziemię, gdzie spał dalej, a karawana poszła naprzód.

Nieobecność chłopca spostrzeżono dopiero wieczorem, kiedy zatrzymano się na nocleg. Anastazja chciała natychmiast wyruszyć na poszukiwanie syna, ale Jegor jej nie puścił.

- W nocy trzeba spać – powiedział spokojnie, pykając fajkę - Stiopka już dawno śpi. Położył się na pagórku i śpi, po cóż budzić człowieka?

Rano Kaplin wysłał na poszukiwanie Stiopki dwunastoletniego Sańkę i czternastoletniego Antoszkę.

Ja nie mogę jechać - powiedział do Sokołowa, kiedy ten zaproponował mu, by także udał się na poszukiwania – nie mogę, przecież jestem w pracy.

Pod wieczór Stiopka, żywy i cały został dostarczony do oddziału. Sańka i Antoszka spotkali Stiopkę mężnie maszerującego śladami karawany i zalewającego się gorzkimi łzami.

- Czegóż on płakał? – zapytał Sokołow.

- Zgubił czapkę – odpowiedział Sańkai bał się że mama będzie się gniewać.

Anastazja śmiejąc się i płacząc tuliła syna, a Jegor wyraził swoją radość na surowy sposób Ewenków:

- Niepotrzebnie ganialiście reny – powiedział do synów pykając nieodłączną fajkę – noce są jasne, ślady widoczne – Stiopka sam by nas dogonił za parę dni.


  

czwartek, 16 marca 2023

Opowieść o kamieniu szlachetnym

Na początku nie było nic. Potem stała się światłość i rozświetliła płaszczyznę. Były w niej, jak to w płaszczyźnie, tylko dwa wymiary – szerokość i długość. Poza tym dalej nie było nic, ale było to już o wiele lepiej widać.

Za sprawą Ducha Świętego według jednych, a Miss Ewolucji według drugich, na płaszczyźnie pojawiły się istoty żywe, oczywiście także dwuwymiarowe, czyli płaskie, nazywane Płaszczakami.

Płaszczaki mnożyły się rodząc płaskie dzieci, powstawały kolonie Płaszczaków, plemiona, całe narody. Płaski Postęp Cywilizacyjny odebrał Płaszczakom starą płaską religię, zastępując ją nową religią, jeszcze bardziej płaską. Płaska Grupa Trzymająca Władzę zorientowała się (bowiem), że z pomocą tej spłaszczonej nowej doktryny, będzie łatwiej spłaszczać niedostatecznie jeszcze spłaszczone umysły podległych osobników. Jednocześnie prowadzono kampanię (płaską) szczucia na siebie nawzajem (płaskiego szczucia).

      Wszystko przebiegało zgodnie z planem (płaskim) i społeczeństwo podzieliło się na dwie grupy: - Płaskie i Jeszcze Bardziej Płaskie, walcząc między sobą. Wszystko to cieszyło niezmiernie Płaską Grupę Trzymającą Władzę.

Aż tu pewnego razu, zupełnie bez ostrzeżenia na Krainę Płaszczaków Coś spadło. Nie wiadomo skąd spadło, bo przecież świat był płaski, więc to Coś musiało spaść Znikąd. Spadło i rozpadło się od razu na dziwne kawałki, bowiem te kawałki nie chciały się mieścić w dwóch wymiarach, wykazując konieczność weryfikacji pojęć fizyki Płaszczaków.

    Pewna odważna grupa naukowców wystąpiła z tezą wywracającą dotychczasowy świat: - otóż ogłosili oni, że poza znanym światem, może istnieć jeszcze jeden wymiar, mianowicie trzeci! Ten kompletny absurd najpierw wyśmiano, potem wspomnianych naukowców odsądzono od czci i wiary, a na koniec uznano, że są zagrożeniem dla Płaskiego Establishmentu, więc wytoczono im wiele procesów (na podstawie płaskiego prawa). W końcu władza osiągnęła sukces - zaszczuta grupa ucichła.

A na razie, w głębokiej tajemnicy zaczęto badać dokładniej to spadnięte Coś.

Okazało się, że są to kawałki  szlachetnego kamienia. A mówiąc dokładniej są to dwa rodzaje takich kawałków: - jedne są gładkie i wypolerowane z jednej strony, więc Płascy Badacze nazwali te kawałki marmurem.

Drugi rodzaj odłamków był nieforemny, pozbawiony regularności i takie odłamki Płaszczaki nazwały drewnem.

Po latach naukowe Plaszczaki podzieliły się na dwa obozy: - pierwszy z nich zaczął przymierzać do siebie i składać kawałki marmuru, co się nawet nadzwyczaj udawało. Kawałki pasowały do siebie idealnie, a w związku z tym naukowcy Plaszczaków sądzili, że odkryli jakąś nową potężną geometrię i nazwali ją „względnością”.

     Drugi obóz zbierał poszarpane, nierówne kawałki, osiągając jakiś cząstkowy sukces – odkryto pewne powtarzające się wzory. Atoli nierówne kawałki składane w całość, dalej były zagadką, bo tworzyły większą nieregularną bryłę. Tę bryłę nazwano modelem standardowym, a jej brzydota nikogo nie zachwycała.

     Próbowano także dopasowywać równe kawałki do nierównych, jednakowoż nic to nie dało.

Obie grupy zgodziły się na teorię, co do pochodzenia kawałków – oto musiał nastąpić Wielki Wybuch, który rozerwał jakiś obiekt. Obiekt ten był prawdopodobnie kamieniem szlachetnym wspaniale symetrycznym, o niespotykanej piękności, oraz znajdował się w przestrzeni o trzech wymiarach. Kamień ten był jednak niestabilny, dlatego pewnego dnia w wyniku Wielkiego Wybuchu wziął się i rozpadł, po czym w odłamkach spadł do świata Płaszczaków.

A jeśli spadł, to znaczy, że istnieje pojęcie „z góry” i wtedy pewien genialny Płaszczak wpadł na pomysł, aby wszystkie odłamki przesunąć „do góry” i próbować złożyć w całość w tym czymś, co nazwano roboczo trzecim wymiarem.

    Azaliż była to teza wielce obrazoburcza i większość Płaszczaków poczuła się zaniepokojona tym nowym podejściem, ponieważ nikt z nich nie rozumiał co znaczy „do  góry”.

Z tej przyczyny, z dbałości o sondaże opinii publicznej (płaskie sondaże) całość badań Płaska Władza nakazała trzymać w ścisłej tajemnicy przed społecznością Płaszczaków, karmionych na co dzień, z pomocą płaskiej telewizji rządowej, wiarą o istnieniu jedynie słusznych dwóch wymiarów. To było działanie dla dobra ogółu, w obawie przed potencjalnymi zamieszkami, czy nawet rewolucją. Społeczeństwo miało pracować, cieszyć się miską ryżu (płaską miską płaskiego ryżu), słuchać Władzy i nie myśleć niepotrzebnie o jakimś wyimaginowanym trzecim wymiarze, który mąciłby im w głowach. W płaskich głowach.

     Trafił się jednak pewien genialny Płaszczak, który potrafił z pomocą komputera wykazać, że kawałki nazywane marmurowymi można traktować jako zewnętrzne fragmenty obiektu i dlatego są one gładkie, podczas gdy kawałki „drewniane” – nieforemne, pochodzą z części wewnętrznej obiektu.

      Przeprowadzono wirtualny eksperyment, który udał się wyśmienicie i oba rodzaje kawałków zostały złożone w zgrabną całość w trzecim wymiarze. Płaszczaki z podziwem patrzyły na to, co odkrył przed nimi komputer.


A był to mianowicie wspaniały kamień szlachetny, w doskonałej trójwymiarowej symetrii. Sztuczny podział pomiędzy dwoma zbiorami fragmentów został zlikwidowany za pomocą czystej geometrii.

     Teraz wypadałoby eksperymentalnie potwierdzić wyliczenia komputera i zbudować maszynę, która praktycznie potrafi podnieść kawałki „do góry”, w ten trzeci wymiar i tam je złożyć zgodnie z obliczeniami w piękną całość.

Był tylko jeden problem: - do urzeczywistnienia eksperymentu potrzebna była ogromna energia, około tryliona razy większa niż ta dostępna w krainie Płaszczaków.

     Część Płaszczaków była usatysfakcjonowana samymi obliczeniami teoretycznymi. Nawet bez weryfikacji czuli oni piękno wzorów i uznawali je za wystarczające dla rozwiązania problemu unifikacji. Grupa ta wskazywała, że prawidłowe rozwiązanie najtrudniejszych problemów to takie, które jest najpiękniejsze. Wspomniana grupa miała również rację uważając, że trójwymiarowa teoria nie ma rywala.

      Druga grupa Płaszczaków podniosła jednak krzyk, że sprawdzenie praktyczne musi być i nie należy zajmować się problemem, bo to tylko marnuje cenne zasoby w pogoni za niczym.

I tak trwa debata w krainie Płaszczaków, podobnie jak w naszym rzeczywistym świecie. Trwa i będzie jeszcze trwać jakiś czas. Ma to jednak, tak jak wszystko inne również pozytywną stronę.

Osiemnastowieczny filozof Joubert ujął sprawę następująco: - Lepiej omawiać kwestię, nie znajdując jej rozwiązania, niż rozwiązać ją bez omawiania.


środa, 15 marca 2023

Kryształy górskie

 

Jako że wszystko wydarza się w odpowiednim czasie, przy przeglądaniu archiwum natknąłem się na zdjęcia kryształów górskich, które znalazłem w Bieszczadach, w potoku rabiańskim. Jeden z nich ma kształt i barwę klasyczną.




 Drugi natomiast uznałem początkowo za kawałek szkła, a to z powodu niebieskawej barwy. Atoli kolega znający się na minerałach, po uważnym obejrzeniu tego szkiełka, orzekł, że jest to kryształ górski o niespotykanej barwie. Dodatkowym argumentem było miejsce, w którym rzecz znalazłem. Literatura podaje, że właśnie w dolinie Rabego występują kryształy górskie. 



Otóż po trzydniówce opadowej, gdy oczyściły się już wody w potokach, a jednocześnie skończyła się nałapana woda deszczowa, zszedłem do najbliższego potoku po ten niezbędny płyn. W trakcie napełniania butelek zainteresowałem się nietypowym, małym czarnym łupkiem. Okazało się, że jest on wyjątkowo kruchy - rozpadł mi się w palcach na warstewki, co się łupkom zdarza. Pod nim jednak coś błysnęło, a po wydłubaniu okazało się, jak już teraz wiem - niebieskawym kryształem. Kryształ tkwił w niemal pionowym, gliniastym brzegu potoku.

Kryształy górskie nie zaliczają się co prawda do kamieni szlachetnych, jednak ich zdjęcia podsunęły mi pomysł na wstęp do jutrzejszej opowieści. Opowieść ta pomaga zrozumieć o co chodzi w debacie o unifikacji czyli Teorii Ostatecznej, oraz o niemożliwości jej sprawdzenia „w laboratorium”.