środa, 29 marca 2023

Relaks dla mózgownicy

Zaglądam do zeszytu – bieszczadzkiego komputera i przepisuję relacje z kolejnego wypadu w Bieszczady:

16 godzin od wyjścia z domu w Warszawie - 3.30 wyjście – 19.30 ląduję w Woli Michowej. W Majdanie Marewskim przed Rzeszowem popsuł się Neobus, podstawiali drugi. W Sanoku bułki z czekoladą, fryzjer na krótko, chleb.

Kolacja przy świecach – przecież nie ma prądu. Dobrą godzinę fotografowałem fantastyczne dymki unoszące się ze zgaszonej świecy.

Kominek rozjarzony, refleksy świetlne tańczą po ścianach i suficie, noc ciemna, bez świetlnego smogu, nie to, co w mieście. Tudzież jest to rejon chroniony - Obszar Gwiezdnego Nieba. Jedynie na zachodzie widoczna daleka poświata z Zakładu Karnego w Nowym Łupkowie. A poza tym ciemno tu jak w dupie.




Postałem trochę przed chałupą gapiąc się w gwiazdy i lulu.

Następnego dnia wycieczka kwiatowo-widokowa. Początkowo miałem zamiar iść do sklepu w Nowym Łupkowie nieco dłuższą trasą 12 km. ale kto nie zmienia zdania? Tylko martwy lub głupi. I nic nie muszę. Chleba na dziś starczy, pójdę jutro. To „jutro” to ulubiony dzień pewnej mojej koleżanki. Wziąłem plecak, a więc mogę w nim przynieść zamiast zakupów trochę fajnych obcinków bukowych do kominka. I już niosę miarowe klocki. Do jutra się podsuszą na słońcu.

Raniutko najpierw silna mgła. (Zdjęcie z innej pory roku, ale nic to).


Po godzinie mgła się podniosła i wyszło słońce, a więc proste śniadanie. Jajecznica z cebulą i reszta chleba. Garnek służy mi za patelnię tudzież za talerz jednocześnie. Po co talerz brudzić, a potem zmywać, jak po wodę trzeba chodzić kawał drogi? Woda tylko do spożycia.

Więc po śniadaniu pierwsza czynność gospodarska – przyniesienie wody z potoku. Potem narąbałem – połamałem nieco suchych gałęzi do kominka, żeby nie zużywać Henrykowi drewna. Niewiele trzeba palić, tylko raz dziennie, bo jest jeszcze dość ciepło na dworze.

Zachmurzyło się pięknie, szykuję późny obiad, bo dopiero co wróciłem z zakupami z Nowego Łupkowa. Szedłem wolno radując się przyrodą, dlatego wyprawa zajęła mi całe 8 godzin.



Wieczorem rozpadało się.

       Pukają krople deszczu w dach i od razu przypomina się dzieciństwo. Letnisko u cioci Lusi. Sławna weranda z kolorowymi szybkami i dachem krytym blachą. Krople deszczu pukały w tę blachę jak w werbel. Miłe wspomnienia, aż się ciepło na sercu robi.

Padało przez całą noc, wyspałem się bosko, rano deszcz ustał, no to poszedłem ci ja boso na łąkę mokrą. Przestrzeń ogromna, niebo umyte, powietrze kryształ. Porąbałem jeszcze kilka gałęzi grubych, ze ściętych w ubiegłym roku sosen. Potem poukładałem popiłowane przez Henryka kawałki olchy pod ścianą. Ależ lubię układać drewno!

Przeleciał kawał czasu przy tych prozaicznych, prostych czynnościach, a uleciały ze mnie (wtenczas) wszystkie myśli – przeważnie głupie. Tylko układałem, a głowę miałem pustą. Potwierdza się reguła, że wszystko co dobre jest proste. Cudny relaks dla mózgownicy. 


Nastał piękny dzień. Wieczorem ognisko.


Nikt nie truje za uszami, spokój, cisza. Nie ma giełdy, nie ma wykresów, zamiast tego jest luzik. Uczucia nie kłamią - dobrze mi tu i z tej wzbierającej, a uporczywej radości wewnętrznej ustawiam w naczyniach rudbekie dla samego siebie – a co! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz