wtorek, 6 listopada 2018

W lasach Łemkowszczyzny

Kuśtykam.
Jeszcze mam chęć robić zdjęcia.





Nie poddaję się – zaciskam zęby i próbuję zdążyć na autobus, który jak pisałem odjeżdża z Cisnej kilka minut przed 15.00.
 
Widoczność coraz słabsza, noga coraz mocniej boli.
W kostce pokazała się wyraźna opuchlizna - już każde stąpnięcie sprawia ból, pomimo ostrożnego ustawiania stopy do kolejnego kroku.
         Jakoś jednak idę, bo co mam zrobić?
Do tego plecak wydaje się z każdą godziną cięższy.
Zbliżam się do Cisnej z ogromną trudnością.
Do sytuacji jak ulał pasuje słowo masakra.
Ale co tam ja.
Wlokę się w cierpieniu, a w głowie mam bardzo miejscowe opowiadanie Iwana Dmytryka z książki: „W lasach Łemkowszczyzny”.

Jest koniec marca 1945 roku, Iwan jest żołnierzem UPA i wyszedł po raz pierwszy z chałupy, po przejściu tyfusu.... Chyża stoi na górnym krańcu Wetliny - w Zabrodziu.
        Od strony Strubowisk na wieś Smerek nacierają silne oddziały NKWD.
Ktoś dał znać, że sanitariusze zabierają chorych striłców i wywożą gdzieś dalej. Zebrałem się i wyszedłem powoli na dwór. 
Na drzwiach prawie każdej chaty znajdował się napis: - „Nie wchodzić – tyfus!”.
      Kobiety wynosiły z chat wszystkie cenniejsze rzeczy i chowały w bezpieczniejszych miejscach. Drogą uciekali ze wsi w góry ludzie, obładowani bronią i plecakami z żywnością.
Rozpoznałem wśród nich niektórych naszych rekonwalescentów. Nie miałem siły iść z nimi, choć bardzo chciałem. Moje nogi były jak z waty i uginały się pode mną. Gospodyni powiedziała mi, że jej sąsiad zawiezie mnie oraz innych chorych do Berehów Górnych. Usiadłem przy drodze.
         Wkrótce nadjechały sanie, na których siedzieli „Urał”, „Kawka”, i „Łuk”, nadal jeszcze bardzo chorzy. Sanie ciągnął chudy i wygłodzony koń, który wlókł się tak samo powoli, jak i ja. Gospodarz krzyknął do mnie, żebym szedł za saniami pod górę sam, a tam on już na mnie zaczeka.
       Dzień miał się ku końcowi i słońce schowało się za połoninę Wetlińską. Starałem się iść jak najszybciej, lecz nie dawałem rady – co wyciągnę jedną nogę, to druga zapada się w mokry śnieg. Zacząłem wówczas pełznąć na czworakach, aczkolwiek i to było dla mnie trudne i zdawało mi się, że zaraz upadnę i nie będę miał siły wstać. 
Gospodarz z saniami był już pod górą.
Myślałem, że tam zwolni, lub zaczeka na mnie, lecz zanim dotarłem pod górę, on był już prawie na niej i – nie zatrzymując się pojechał dalej.....
 
Kiedy wreszcie wdrapałem się na górę, on już zjechał w dolinę. Zacząłem wołać za nim, ale on chyba nie słyszał, i sanie szybko zniknęły mi z oczu.
Pozostałem na drodze sam.
Nie pojawiał się nikt, ani pieszy, ani na saniach. Z zachodem słońca śnieg zaczął zamarzać i nogi już w nim nie grzęzły, lecz mnie całkiem opuściły siły i upadłem.
Gdzieś, chyba w Smereku i Wetlinie, słychać było strzały i wybuchy granatów. Czasem w powietrze leciały rakiety i znikały za górą.
 
Wstać na nogi nie miałem siły, lecz instynkt samozachowawczy mówił mi, że leżenie tu to pewna śmierć. Mróz robił się coraz sroższy. Żeby nie zamarznąć zacząłem się czołgać. Miałem tylko jedno jedyne pragnienie – dotrzeć do pierwszych chat Berehów Górnych, odległych ode mnie o jakieś dwa kilometry.
       Czołgałem się i czołgałem. Nie wiem jak długo to trwało, bo noc nastała już dawno. Nie czułem nic – ani chłodu, ani zmęczenia. W mojej głowie była tylko jedna świadoma myśl – czołgać się, czołgać naprzód!
Minęło pewnie kilka godzin, zanim ujrzałem pierwsze chaty we wsi. Zacząłem krzyczeć, lecz na mój słaby krzyk nikt się nie odezwał. Ostatkiem sił podpełznąłem bliżej do jakiejś chaty i nagle usłyszałem głos wartownika, który żądał podania hasła.
 
Hasła nie znałem, bo chorym strzelcom go nie podawano i zacząłem krzyczeć, że jestem „Drań”- chory strzelec z sotni „Wesełego”.
W odpowiedzi wartownik schował się za chatę i w moją stronę posypały się kule. Jednak w minutę później ponownie usłyszałem kroki i ciche głosy. Zobaczyłem dwa cienie, które z bronią w pogotowiu zbliżały się do mnie. Znów zacząłem krzyczeć kim jestem i prosić, żeby nie strzelali.
        Strzelcy ostrożnie podeszli do mnie i podnieśli mnie ze śniegu.
Kompletnie wycieńczonego zanieśli do chaty i położyli na łóżku. W chacie było kilku oficerów i strzelców. Miałem szczęście, że mnie nie zabili, bo już myśleli, że to jakiś bolszewik podchodzi do ich kwater. Zaczęli mnie wypytywać o bitwę w Strubowiskach, o naszą sotnię i o to, jak do nich dotarłem.
        Naszej rozmowie przysłuchiwała się gospodyni chaty i przyniosła mi – chyba powodowana współczuciem dla mnie – kilka jajek, kawałek chleba i garnuszek mleka. Połknąłem to wszystko za jednym zamachem.
 
Jeszcze tej samej nocy przewieziono mnie saniami na drugi koniec wsi, gdzie było bezpieczniej. Jechali ze mną strzelec „Kiczka” i dowódca drużyny „Bajdak”, którzy byli po rekonwalescencji i mogli już sami iść, a nawet wyleźć na sanie.

Umieszczono nas w jednej z chat na nocleg. Nad ranem obudziła nas gospodyni i powiedziała, że słychać strzały i musimy przygotować się do wymarszu. Ledwie zjedliśmy śniadanie, jak przyszedł po nas strzelec i rozkazał szybko się zbierać, gdyż bolszewicy zajęli górny koniec Wetliny i wkrótce mogą być w Berehach Górnych.
Zawieźli nas do Ustrzyk Górnych, gdzie dotarliśmy dopiero po południu....
 
Tu zaopiekował się nami naczelnik stanicy. Zostaliśmy umieszczeni w chacie młodych i świadomych gospodarzy, którzy nas nakarmili i ubrali. Do chaty przyszedł jeden ze strzelców z SKW i opowiedział o wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku dni.
       Wróg ściągnął w okolice duże siły i szedł z obławą od wsi do wsi. Nasza sotnia zdobyła sobie wśród okolicznej ludności sławę prawdziwych mścicieli ludowych. Wszyscy chwalili sotennego „Wesełego” za umiejętności przejawiane w walce i za to, że umiał wyjść zwycięsko ze wszystkich trudnych sytuacji, nie zważając na to, że bolszewicy przeciwko naszej sotni mieli około pięciu tysięcy ludzi.
 
Nie było nam sądzone odpocząć w tej wsi. Nadeszła wiadomość, że nadchodzą bolszewicy i dostaliśmy rozkaz uciekać ze wsi. Wszyscy ruszyli w lasy, ciągnące się wzdłuż granicy do wsi Wołosate.
Ledwo opuściliśmy Ustrzyki Górne i już usłyszeliśmy za naszymi plecami strzelaninę.
Czerwona miotła” sunęła za nami nieustannie”.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz