Sobota 2 października.
Do lasu wchodziłem o szóstej. Szarzało. Lubię chodzić, bo przecież „dużo chodzić”, czy też ogólnie ruch fizyczny na powietrzu jest podstawową zasadą profilaktyki zdrowotnej.
Zamierzałem przejść około 25 km. w ciągu ośmiu godzin, czyli tempo spacerowe. Kiedy się rozwidniło schodziłem z drogi w las, aby sprawdzić, co słychać u grzybów,
czy jeszcze są. Zamknąłem już co prawda tegoroczny sezon, ale Czytelnicy którzy
są grzybnięci, dobrze wiedzą o co
chodzi.
Człowiek powinien mieć bowiem jakieś zainteresowania,
pasje. Jak stwierdził znajomy chodzący w Bieszczadach
z wykrywaczem metalu: „życie bez pasji do dupy jest”.
Więc zahaczam o jedną miejscówkę – nie ma nic.
Druga – zero. Jest mgliście, ale powietrze super! Tak lekko się oddycha, czyli
wilgotność optymalna. Idę dalej i ogólnie jestem zadowolony. Mało tego,
dziękuję Duchowi Lasu za
niepowtarzalny sezon grzybowy. Niepowtarzalny, ponieważ 90 % zbioru to były
prawdziwki, tudzież sezon wypadł w tym roku znacznie wcześniej niż zwykle. Z Bieszczadów na Mazowsze wróciłem dość wcześnie, a to przez wirusa, który
skomplikował podwózki.
I tak sobie idę, w głowie słyszę piosenkę Czarnoksiężnik, mija trzecia godzina marszu, wychodzi słońce, zachodzę na ostatnią miejscówkę kurkową. I tu na otarcie łez uzbierałem kurek do niedzielnej jajecznicy dla dwóch osób.
Mijam kolejną dębinę świetlistą, która powoli wpada w kolor i mam już tylko pół godziny do celu wędrówki.
U celu dostaję pozdrowienie od jesiennego kwiatka. Bobrów nie ma tu od kilku lat – przeniosły się wzdłuż kanału o kilka kilometrów na zachód.
Las w końcu podmiejski, pogodna sobota, a ludzi nie było. W dalszej trasie nie widziałem nikogo, a kiedy w drodze powrotnej wszedłem na główny trakt prowadzący do wyjścia, minęło mnie tylko kilkanaście osób - spacerowiczów weekendowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz