Od dziecka lubiłem gdzieś jechać. Autobusem, tramwajem, pociągiem. Pociąg lubiłem szczególnie, bo to on wiózł mnie na coroczne wiejskie wakacje. Wakacje oczywiście uwielbiałem, w odróżnieniu od szkoły, którą traktowałem jako perfidny rodzaj zniewolenia. Stworzyłem sobie jednak pewną atrakcję - zacząłem zadawać tak zwane trudne pytania, na które nauczyciel najczęściej nie potrafił odpowiedzieć i zwykle wyrzucał mnie na korytarz, albo wpisywał uwagę do dzienniczka. Matka bardzo mnie kochała, a to ona chodziła na szkolne wywiadówki i dlatego dobrze się kończyło, oczywiście aż do następnego razu.
Więc pociąg darzyłem estymą, taki pociąg, który dawniej był ciągnięty przez prawdziwy parowóz. Parowóz wielki, tłusty od smarów, budzący respekt. Przed odjazdem stawałem z babcią na peronie i gapiłem się na tego groźnego stwora, a on dyszał, otaczał się obłokami pary, a z komina wypuszczał malownicze kłęby dymu. Kiedy pociąg ruszał, parowóz gwizdał, a mnie się wydawało, że wagony ciągnie żywa istota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz