Po co szukać takiego spotkania? Ano z potrzeby duchowej, tudzież konieczności
oderwania się od wirusowej rzeczywistości, która tak wiele spraw postawiła na
głowie. I mnie niełatwo chwilami przystosować się do Nowego, a przecież ćwiczę
separację od ludzi od 2013 roku. Jeśli ja mam chwile słabości, to co tu się dziwić
młodym, że wpadają w depresję?
Więc zaczął się czerwiec 2020 i postanawiam pobyć w lesie nieco dłużej niż zwykle. Wyposażenie biwakowe na plecy i już wędruję przez las. Zmierzam w kierunku Zakątka. Jest to miejsce w miarę pierwotne, gdzie rządzą siły przyrody, a drzewa umierają śmiercią naturalną, czyli słabną na starość, a potem dzieło kończy wichura. Drzewa padają i leżą tak długo, aż zamienią się w ściółkę i dadzą życie nowym pokoleniom. Tu rzadko pojawia się człowiek i to tylko za dnia. Tu zmiany są powolne, dzień następuje po dniu, wiosna po zimie, a rok po roku. Dziesięć tysięcy lat temu do miejsca na polskim Mazowszu, które widać na zdjęciach, dotarł lodowiec.
I ten lodowiec, nazywany skandynawskim, nasuwał
się i pchał przed sobą całe góry piachu, po czym wziął i się cofnął. Znaczy
stopniał. Atoli działo się to powoli. Najsampierw on się zatrzymał. Ówczesne
ocieplenie klimatu zwyciężało i wydawało się, że lodowiec się
cofa, a on tylko topniał. W końcu lód zamienił się w wodę, a góra piachu nie miała wyjścia i
została. Mijały tysiąclecia i stopniowo ten wał piachu porósł lasem i konwalią, a przed wałem ostał się
relikt polodowcowy – kiedyś czysta tafla wody, dziś torfowisko. Na torfowisku - mokradle co roku kilka par żurawi gniazduje,
czyli znosi jajka. Być może są to te same żurawie, które przelatują wczesną
wiosną nad bieszczadzką Wolą Michową.
Późniejszą wiosną niesie się stąd niepowtarzalny krzyk omawianych żurawi,
ogłaszających panowanie nad terenem. Potem żurawie gwałtownie milkną, bowiem na
jajkach siedzi się w ciszy. Podnoszą się za to gromadne żabie chóry. Jednym
słowem jest to miejsce wyjątkowo urokliwe, oraz bezkomarowe, o co skutecznie dbają
żaby.
Kiedy tu doszedłem, był już przedwieczór. Zdjąłem plecak i wpadłem w objęcia Klimatów Specyficznych – ulubionego odludzia, postukiwania dzięciołów, no i oszałamiającego, upojnego zapachu konwalii, której całe łany akurat stały w pełni kwitnienia.
Konwalie pachną, aż się w głowie kręci, gdzieś zza lasu zaczynają dobiegać pomruki dalekiej burzy. Czas się zatrzymał, pora na kontemplację i myśli swobodnie religijne. Jestem przecież w Świątyni Natury.
Miało
być tak pięknie: - oto na granicach państwa polskiego stanęła Obrona Różańcowa Antywirusowa. Różaniec
i modlitwa miały zadziałać radykalnie i prosto – Europa trwałaby w zdumieniu, że w Polsce
nikt nie choruje, nikt nie cierpi, mamy zrównoważony rozwój gospodarczy, nie trzeba w państwie owym stawiać na nogi
całego aparatu opieki zdrowotnej, tudzież służb. A tu kicha wielka! Nie
zadziałało. Może modlitwy nie były z głębi serca i brakowało w nich tego
maleńkiego „ach”?
Zaraz, zaraz – chodziło o to, żeby nie
stawiać aparatu państwa na nogi? Czyli w tym momencie dowiedzieliśmy się, że
państwo jednak klęczy, a wmawiano nam, że z kolan wstało. W każdym razie była
szansa, że różaniec załatwi bezpłatnie wirusa i miliony, zamiast iść na
walkę z epidemią, popłyną wartkim nurtem do katolika potrzebującego 500, 600,
700 plus.
Nie
działa powierzenie Polski
katolickiemu królowi, nie działa różaniec, wirus rozrabia na całego. On, ten wirus, jest
nawet tak bezczelny, że wymusił zmiany w świętościach: - Można już nie przyjmować komunii „doustnie”, można już nie wkładać rąk do
„wody święconej”, można nie podawać rąk poświadczających „miłość braterską”
i być może można będzie nie robić tego wszystkiego, co katolik do tej pory
robić musiał. Czy to aby nie oznacza, że potężna, trwająca od wieków święta świętość
przegrywa z takim maleństwem, które widać dopiero pod mikroskopem? A to ci
dopiero!
„Mistyczna obecność Jezusa”, „woda
święcona”, modlitwa różańca, przegrywają z miss Ewolucją i tym cholernym Darwinem,
z którego chrześcijanie szydzą i go stale tępią. A tak w ogóle,
to ciekawe na czym polega świętość wody święconej, skoro woda święcona jest
zupą pełną bakterii E.coli i mnóstwa innych, którą codziennie
i pracowicie katolicy częstują się od wieków?
Czy ja jestem złośliwy, albo nieprzychylnie nastawiony do kościoła? To nie tak. W tak zwanym kościele jest bardzo wielu przyzwoitych ludzi. I niektórych z nich znam osobiście. Tak samo wielu przyzwoitych jest wśród księży. Problem polega jedynie na tym, że ci księża sprawiedliwi, przyzwoici, heroicznie walczący z diabelskimi pokusami wszeteczeństwa, tkwią na dole hierarchii, a im wyżej, tym jest gorzej niestety. Absolutnie nie wrzucam wszystkich do jednego worka. Ale dość. Niech każdy wierzy w co chce i żyje po swojemu.
Zachmurzyło się całkiem, burza coraz bliżej, czuje się elektryczność w powietrzu. Och! Jak dobrze! Mam się gdzie skryć, nie muszę nigdzie gonić – jestem obserwatorem. I fotografem - może jutro uda się sfotografować wschód słońca nad torfowiskiem? W pomrukach burzy można już odróżnić pojedyńcze grzmoty. Przeleciała wrona. Jest sucho, właściwie susza, deszcz bardzo by się przydał. Ciekawe czy będzie padać? Zupełnie jak w anegdocie Osho: - to bardzo ciekawa sztuka – powiedziała papuga – zobaczymy co będzie dalej.
Usadowiony na polodowcowej górce, skąd widok szeroki (jak na Mazowsze), balansuję w błogiej granicy jawy i snu. Wokół oaza spokoju, a zapach konwalii odurza, napływa intensywnymi falami, kotwiczy, ściąga do Tu i Teraz. Więc patrzę, patrzę - aby nie tracić z oczu tego, co jest. A jest …. no
przeuroczo!
W skwapliwym dążeniu do tego, co być powinno, zbyt często zapominamy o tym, co jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz