Po zejściu do Smereka
i drobnym uzupełnieniu żywności, noc spędziłem nieco wyżej na znajomym wyrębie. Całą
noc padało rzęsiście. Raniutko zszedłem do szosy i w oczekiwaniu na autobus
załapałem się na autostop. Z małżeństwem, które mnie podwiozło, wylądowaliśmy wspólnie
w karczmie Pod Kudłatym Aniołem – Cisna. Tu
śniadanie i pożegnałem miłych znajomych. Kierunek – przełęcz Żebrak przez Wołosań.
Upał.
Szedłem niespiesznie, był popas jagodowy, dlatego na
przełęczy znalazłem się już późnym popołudniem. Zachmurzyło się. Było gorąco i
parno. Od jakiegoś czasu mruczała burza. Przyspieszyłem marsz, co było tym
łatwiejsze, że teraz było w dól.
Burza nadchodziła z zachodu od strony Łupkowa. U podnóża znajomej góry 686
nabrałem butelkę wody i zziajany, oblany potem, dobiegłem do miejsca biwakowego
w chwili, gdy już zawiewał sławny bieszczadzki wiatr przedburzowy.
Namiot
stanął w rekordowym tempie – jeszcze tylko przycisnąć kamieniami szpilki, a tu
grzmot za grzmotem i już pada, jeszcze wrzucić plecak i skok do namiotu! Ostatni moment! Lunęła ściana wody.
Nie zapalałem latarki, bo ciemności, które zapadły,
dostatecznie rozświetlały błyskawice.
Waliło koncertowo.
- Która
to jest z kolei moja bieszczadzka namiotowa burza? - pomyślałem, a zmęczenie
parowało uszami. Krótko mościłem się w śpiworze, próbując ustalić uszami kierunek przemieszczania się burzy, jednak sen przypłynął natychmiast.
Deszcz ustał dopiero nad ranem. Nie chciało się wstawać - leżałem wyspany bosko, czekając aż wzbierające siki zmuszą mnie do wyjścia na mokry
świat. Wreszcie musiałem wyjść.
Mokro,mokro. Mgły się ścielą, świat wokół ocieka wodą, a ja potrzebuję do
autobusu w Baligrodzie, bo jutro mam
kolejny, tym razem docelowy autobus Polańczyk
– Warszawa.
Owszem, nawet przez jakiś czas, gotując jedzenie (kasza gryczana, kostka rosołowa, borowik ceglastopory - one rosną tu na wyciągnięcie ręki) brałem pod uwagę przemarsz do Polańczyka przez Bereźnicę, ale to dobre 40 km. a wczorajsza droga z Cisnej dalej nie chciała mi wyjść z nóg.
Owszem, nawet przez jakiś czas, gotując jedzenie (kasza gryczana, kostka rosołowa, borowik ceglastopory - one rosną tu na wyciągnięcie ręki) brałem pod uwagę przemarsz do Polańczyka przez Bereźnicę, ale to dobre 40 km. a wczorajsza droga z Cisnej dalej nie chciała mi wyjść z nóg.
Hen wysoko nad głową rozległ się krzyk orła. Złapało mnie ziewanie, a jak się okazało, nie tylko mnie.
Na kolejnych zdjęciach znajoma sosna w roku 2018, na drugim z 2019, a pod nią z roku na rok coraz bardziej okazały dziewięćsił bezłodygowy.
Na kolejnych zdjęciach znajoma sosna w roku 2018, na drugim z 2019, a pod nią z roku na rok coraz bardziej okazały dziewięćsił bezłodygowy.
Wreszcie mgły się podniosły, słońce podsuszyło namiot, mogłem
go spakować. Na chwilę zrobiło pięknie, że ach, ach! Pożegnalne zdjęcia więc i po tej jednej nocy wio w dół. Garnek jak
widać stał tym razem podparty w trzech punktach – dwa kamienie i zgięty drut
stalowy, który służył kiedyś cioci do dziergania swetrów.
U podnóża góry mokre zielsko jest wysokie po piersi, dlatego na drogę wychodzę
zmoczony dokumentnie. Ale co tam, idzie się. Potok huczy. Tylko przysiadłem zmienić
skarpetki. Przy leśniczówce zmieniam następne, a ubranie już wyschło.
Gdy doszedłem do Baligrodu
buty mam prawie suche. Widok z baligrodzkiego mostu. Nic dziwnego, że tyle
wody, trzy ostatnie noce padało, a teraz też od Cisnej grzmi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz