wtorek, 22 października 2013

Wycieczka do Rzepedzi - 2



Zbliżam się do cerkwi w Smolniku, taka ciekawa chmura.

Kapliczka blisko skrzyżowania z drogą do Mikowa ( na przełęcz Żebrak ) i schodzę drogą w dół. 






Przeprawiam się przez cztery brody i wchodzę do Duszatynia.


Po miejscowości została tylko nazwa i rozległa płaska przestrzeń w dolinie. Stoi tu tylko jeden "budynek" - drewniany bar - piwiarnia. A na polu namiotowym widać dwa namioty. Czyli kompletna pustka. No tak, wszystkie miejscowości w pobliżu Chryszczatej spaliło wojsko.

 Idę więc dalej. Mijam Prełuki. Na cmentarzu stoją tylko dwa nagrobki, reszta zniszczona. 
Po drodze spotkałem tylko kilka osób, a droga zajęła mi cały dzień! Pusto, pusto.

Zbliżam się do przełomu Osławy pod Duszatyniem. Szerokie miejsce parkingowe, nowo wybudowana droga. Tłumów tu nie ma.....



Popełniam, błąd i zamiast skręcić do Komańczy w lewo, idę prosto. Jeszcze raz muszę zdejmować buty, jest jeszcze jedna przeprawa przez wodę - piąta. 


Płyty betonowe bardzo śliskie, bo są obrośnięte glonami, idzie się po nich, jak po lodzie. Pomyślałem, że to błąd na mapie, a w rzeczywistości szedłem już drogą do Rzepedzi. Robiłem liczne przystanki nad Osławą, więc zrobił się już wieczór, gdy szedłem drogą leśną w stronę szosy obok tartaku w Rzepedzi.
  
   
Przełom Osławy pod Duszatyniem przepiękny, i cała trasa także. Warto było dla tych widoków przejść taką długą trasę!
     Ponad godzinę czekałem w Rzepedzi na autobus do Nowego Łupkowa. Autobusy nie trzymały się rozkładu jazdy, z powodu przebudowy szosy do Sanoka. Wreszcie przyjechał autobus, ale stanął dużo dalej, wsiadły szybko dwie osoby, ja biegłem, ale autobus odjechał. Machałem, krzyczałem - gdzie tam! Stanąłem zaskoczony nie wiedząc, co robić.
   W tym momencie zatrzymał się obok mnie  samochód, którego kierowca widział, że uciekł mi autobus. Zapytał dokąd chcę dojechać, i dodał, że jedzie do Nowego Łupkowa. To ci zdarzenie – anioł działa!
       Wsiadłem i po kilometrze wyprzedziliśmy ten autobus, który mnie nie zabrał, tak, że w Nowym Łupkowie byłem wcześniej od niego. Jeszcze tylko niecałe trzy kilometry torami, i byłem przy znajomych sygnalizatorach, świecących czerwono dzień i noc. Stacja w Łupkowie, gdzie zatrzymał się czas.
 Czułem się, jakbym wracał do domu.

      
 Potem to uczucie powtarzało się wielokrotnie, aż do momentu, gdy przeniosłem serce do innego miejsca w Bieszczadach.
Na liczniku tego dnia wyskoczyło 40 km.
I to była rekordowa długość wędrówki z małym plecaczkiem.
Tym razem byłem zmęczony i doszedłem do wniosku, że to jest maksymalna odległość jednodniowa, na jaką powinienem sobie pozwolić.
Tej myśli się trzymałem.
       Potem najdłuższe trasy dzienne, to było 25 km, ale to już z pełnym obciążeniem, gdy szedłem na biwaki samotne za Chryszczatą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz