Gotuję obiad jednodaniowy, czyli zupę gęstą, bieszczadzką. Taką w której łyżka stoi. Dziś znowu grzybowa z jednego kapelusza borowika ceglastoporego z makaronem, do tego kostka warzywna, łyżka masła, papryka ostra. Staram się szyszkami utrzymać maleńki ogień, a właściwie tylko żar, taki akurat aby bulgotało w garnku.
Przypomina
mi się kawał:
Przerwa
śniadaniowa na budowie, robotnicy przysiedli i wyjmują kanapki z opakowań.
- No Nie! Znowu z żółtym serem! Tak jak
wczoraj i przedwczoraj! A ja tak sera nie lubię!- mówi jeden.
- No to powiedz żonie, żeby nie robiła ci
kanapek z serem
– mówi drugi.
- Ale ja nie mam żony - mówi pierwszy.
Na biwaku mam podobnie: - borowiki rosną na wyciągnięcie ręki, dosłownie proszą się o wrzucenie do garnka i w ten oto sposób wychodzi znowu grzybowa, tak jak wczoraj i przedwczoraj. I także nie mam tu żony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz