Następnego dnia o świcie niebo jest pogodne, atoli grzybom w Kampinosie trzeba dać chwilę na wysyp. Więc dziś pojadę w drugą, południową stronę Warszawy, do Powsina. I jadę. Najpierw metrem 23 minuty do Kabat, potem rowerkiem. Jest bardzo niezwykle przyjemnie – poranny chłód, dziesięciominutowy wiatr w uszach i już jestem za lasem na skraju pól uprawnych. Na miejscu rower opieram o pięknistą grubą brzozę i przy kole znajduję wyrośniętą kurkę, a właściwie kurę.
Uważnie spoglądając na boki, przesuwam się krótką, dwustumetrową, znajomą ścieżeczką (zauważ Czytelniku to słowo: ścieżeczką) myśląc sobie (na luziczku): - zobaczymy co grzybowego słychać w Lesie Kabackim? To „co słychać”, okazało się borowikiem, a nawet dwoma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz