Druga połowa lipca, odwiedzam Kampinos. Niebo bezchmurne, raniutko, jeszcze nie podnosi się upał, w lesie sucho. Atoli jagody już duże i dojrzałe, słodziutkie, a jako że ogólnie jestem zadowolony, próbuję czegoś nowego. Tym razem jest to kanapka jabłko-jagoda. Smakuje ona wybornie.
Natykam się na pierwsze tegoroczne kurki, czyli pieprzniki jadalne. A swoją drogą ciekawe, po co taka nazwa, skoro nie ma pieprzników niejadalnych. Ale może ja się mylę.
Oraz panienki. Z nich zupa wychodzi słodkawa - smak specyficzny.
Susza, ściółka aż trzeszczy pod butami, deszcz bardzo pożądany - pomyślałem. Po czterech godzinach spacerowania zachmurzyło się, więc wracam. Wracam, a tu jak nie lunie! Pioruny walą na całego, przykucnąłem, aby peleryną okryć zbiory w torbie, a deszcz jeszcze się wzmaga. Ściana wody leci na spragnioną ziemię. Trwam przykucnięty, a jako że nazbierałem pudełko jagód, zaczynam je pojadać. Ulewa traci intensywność dopiero po godzinie i w ciągu kolejnych parunastu minut ustaje. Na drodze powstają rozlewiska.
I już pierwsze zbiory grzybowe mazowieckie w warszawskim domu. Tudzież to, co zostało z jagód. Za dwa dni będzie wysyp borowików.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz