Następnego dnia jadę na północ do swej starej miejscówki w mazowieckim lesie. O szóstej jestem na parkingu, stąd pół godziny marszu i zaczyna się kolejna ulubiona leśna ścieżeczka.
Idę, a uczucia mam bieszczadzkie. Radość, radość! Chciałoby się napisać: - „I wyszedłem na łąki”. Lecz tu w głębi lasu nie ma łąk szerokich, są za to grzybowe dary natury w kwartale dębiny świetlistej.
Torba szybko się napełnia, zaczął się prawdziwkowy wysyp.
O dziewiątej torba jest pełna – to moja miarka, czyli sygnał: - na dziś starczy, wracaj! Zjadłem pestki słonecznika tylko z jednej kieszeni, czyli pół śniadania ekologicznego, na resztę nie było czasu. Od dwunastej do mego warszawskiego mieszkania zagląda słońce. Zbiory mocno podeschną na słońcu, to przecież lipiec, a wieczorem znajdą się w suszarce.
Dwunasta - praca wykonana, mogę zjeść pierwszą w tym sezonie zupę borowikową, w towarzystwie aktualnej żony. Ożeniłem się bowiem po raz
trzeci. Trzymam się zasady Osho: - zdania nie zmienia tylko martwy lub głupi.
Pierwsze małżeństwo trwało 20 lat, drugie też 20. Dalej przerwa na singlowanie
10 lat, no i teraz ponowny ożenek. Gdyby zastosować prawo równości, to trzecie
małżeństwo mogłoby trwać 20 lat? Kto wie, kto wie. W każdym razie jestem bardzo
zadowolony z obecnej sytuacji.
Spotykają
się dwie kobitki. Jedna mówi: - wiesz, wyszłam za mąż, jestem zadowolona i absolutnie tego kroku nie żałuję.
Druga na to:
- a ja dalej jestem niezamężna i także swego kroku nie żałuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz