czwartek, 8 lutego 2024

Pokochać swojego niedźwiedzia

Część 15.  

Dopiero nastaje sławna pora miedzy psem a wilkiem, a ja syty wrażeń leżę już w namiocie. Jest ciepło – więc nie zasłaniam wejścia. Usypiam szybko, azaliż czujnie jak zając.

Nagle budzę się.

Jest zupełnie ciemno, tak ciemno, jak może być tylko w dupie (czarnej), o ile tam kiedyś byłeś Czytelniku. Jest tak ciemno, że nawet nie widzisz własnych myśli. Ta wyjątkowa ciemność podobna do sadzy tak mnie zadziwiła, że rano zajrzałem do kalendarza księżycowego i wyczytałem: „18 lipca księżyc w nowiu”.

Atoli wracam do meritum: - jest głucha noc i coś mnie budzi.

Chyba dźwięk jakiś był w tej kompletnej ciszy. Był, albo nie był.

Coś musiało być, bo czuwam. Czuwam korzystając z jedynego dostępnego w tych warunkach zmysłu, mianowicie z uszu.

Coś słychać. To warczenie? Czyli wilk!

Dźwięk staje się głośny – jednak tym razem jest to groźny pomruk. Basior! Głos staje się bliższy i wyraźnie przemieszcza się z prawej strony z dołu, na lewą stronę. Kolejny pomruk słyszę z całkiem bliska, jakby zwierz był tuż za jaworem. Naraz powiew ciągnący z dołu, od strony ściany lasu, przynosi dobrze znany zapachowy bukiet – odór amoniaku przyprawiony mokrą sierścią starego psa z subtelną, atoli niezbędną domieszką smrodu padliny.

Niedźwiedź!

Misio skonsumował przejrzałe delicje, a potem w miejscu gdzie leżały resztki nieboszczyka wytarzał w tym swoją osobistość. Teraz, gdy to opisuję, mogę sobie pozwolić na frywolność, bo to moje któreś tam z rzędu bliskie spotkanie z niedźwiedziem. Emocje, początkowy paraliżujący strach, wszystko to zbladło pozwalając rejestrować zmysłom detale zdarzenia, tym razem z pomocą drugiego zmysłu - nosa.

     Strach był, a jakże, bowiem stwierdzam z niejakim zdziwieniem, że trzymam w garści finkę, po którą sięgnąłem instynktownie.

Nie boi się bowiem tylko martwy albo głupi.

Widzę niedźwiedzia uszami, chwilami węchem, jak krąży i już nie mruczy, tylko porykuje! Jednak nie wyczuwam wrogości w tych rykach, raczej irytację,  niezadowolenie, że oto pojawił się intruz na jego terenie.

Wczoraj traktor kosił i hałasował cały dzień, a dziś pojawił się namiot. Niedźwiedź obchodzi namiot, jest nie więcej niż dwadzieścia - trzydzieści metrów, ależ się wyperfumował!

Mocniej zaciskam nóż w chwili gdy misio mruczy z bliska ze zbocza ponad namiotem, czyli za moimi plecami.

Rozpatruję sprawę z wisielczym humorem, tudzież wagowo: ja – 70 kg z haczykiem, dorosły bieszczadzki niedźwiedź może 500, czy nawet 600 kg. Zero szans. Jednak statystycznie dobra nasza, bo nie zanotowano w Bieszczadach żadnego przypadku śmiertelnego.

Zdarzenie trwa już dość długo, pewnie pół godziny, na pewno trzy pełne okrążenia namiotu były - teraz zwierz usiadł chyba, ponieważ mruczenie dobiega z tego samego kierunku. Nauczony przez babcię - Szeptuchę wysyłam myśl do mego Ducha Opiekuńczego, aby porozumiał się z Duchem niedźwiedzia i namówił owego do odejścia.

System zadziałał – oto pomruki wyraźnie łagodnieją, nawet powiedziałbym, że stają się przyjazne, po czym stopniowo cichną – misio wziął i sobie poszedł. Uff!

    I zaprawdę, powiadam wam: - przypomina mi się scena z Niedźwiednikami z Bombaju, z książki Robertsa Shantaram. Pamięć podsuwa dziwne słowa, jak mi się wtedy wydawało: – Każdy jest wędrowcem. Wędrowcem przez życie i kiedyś spotka swego niedźwiedzia, a wtedy powinien go pokochać.

    Jako że zwierzęta mają osobiste terytorium, być może jest to ten sam niedźwiedź (niedźwiedzica?), na którego drodze znalazłem się w tym miejscu już dwukrotnie. Czy mam go w takim razie nazywać „moim” niedźwiedziem? Bo jeśli tak, a do tego jest to niedźwiedź-dziewczynka, na co wskazywały końcowe przyjazne pomruki  onego - onej w czasie obu incydentów nocnych, to nie mam wyboru i powinienem go – ją – pokochać!

Cisza kompletna. Napięcie opadło, jeszcze trochę czuwam zanurzony w tej sadzy ciemności - w końcu senność zwycięża.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz