czwartek, 23 listopada 2023

Słoik dżemu

 

Początek września 2016. Wyruszam z Woli Michowej na trzydniowy biwak, zaplanowany na Fereczatej. W połowie drogi nocowanie, za leśniczówką, nad potokiem Hyrlata. Rzecz, wydaje się że zabawna, była już opisana.

O świcie zwijam namiot i dochodzę do wniosku, że zabrałem zbyt dużo jedzenia. Postanawiam ukryć w tym miejscu słoik dżemu. Pomyślałem, że zabiorę go, gdy będę wracał za trzy dni tą samą trasą.

Azaliż nie tylko pogoda w Bieszczadach weryfikuje plany. Przy schodzeniu z Fereczatej, ślizgam się i przewracam, co w rezultacie kończy się skręceniem stopy. Schodzę do Cisnej, gdzie zatrzymuję samochód prowadzony przez Elę - właścicielkę stadniny koni z Czystogarbu. Ela podwozi mnie do Woli Michowej.

     W Woli, w chwili wchodzenia do chałupy, z dachu spada niemal na mnie dwustulitrowa beczka z wodą. Plecak ucierpiał, a w nim wyzionął ducha Canon, pomimo opakowania swetrem. Noga puchnie, w nocy rwie bólem. Stosuję okład z octu zaprawionego pieprzem i solą, przygotowanego do marynowania grzybów – efekt w postaci bańki oparzenia – wylewu, na zdjęciu wykonanym następnego dnia w Sanoku.


Potem Neobus, Warszawa, a kolejnego dnia Wyspa Sobieszewska i jest ok. No prawie ok, bo noga boli jeszcze dobre dwa tygodnie. Rzecz opisywałem dokładnie, dlatego teraz skrót telegraficzny.

W połowie października znowu jestem w Bieszczadach i postanawiam pojechać rowerem po ten schowany słoik.

Zimno, ale jazda pod górę rozgrzewa. Na zdjęciu przełęcz ponad Cisną, gdzie obecnie stoi wieża widokowa.


Odcinek fantastycznego zjazdu do Żubracze chłodzi rowerzystę. Mostek i następuje kawałek piechotą pod górę, dzięki czemu zauważam kilka sennych salamander na poboczu.



Droga się wypłaszcza - można jechać. Jest pochmurno, a najbardziej soczyste kolory jesieni już przeminęły.





Docieram do miejsca gdzie we wrześniu stał namiot, chodzę w kółko i szukam. Znalezienie kryjówki przeciąga się, już pomyślałem, że może jakiś stwór porwał słoik i wyniósł gdzieś w chaszcze. Zrobiło się jeszcze zimniej, zakładam rękawice. Wykonuję jeszcze jeden obchód i znajduję wreszcie schowek! Tak dobrze zamaskowałem miejsce w korzeniach starej jodły, że mogłem słoika w ogóle nie znaleźć. 



Wracam zadowolony i liczę: - miałem zabrać słoik po trzech dniach, wiozę go po trzydziestu pięciu. Niezbadane są wyroki Nieba!

Droga powrotna to piękny zjazd znowu do Żubracze. Z małym przystankiem w miejscu salamandrowym. 


Na dole za mostkiem, chwila rozmowy z żołnierzem SG. To pierwszy i jedyny człowiek widziany do tej pory. Potem kilkaset metrów pod górę - przełęcz i zjazd właściwie do samej Woli Michowej, swobodny, długi zjazd, który najbardziej lubiłem - przez wypał, Szczerbanówkę i Maniów. Ten sam Maniów, w którym niedawno odkopano dzwon cerkiewny.

Szosa puściutka, nie ma żywego ducha (co lubię).

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz