sobota, 4 listopada 2023

Niezapomniana biesiada

 

Urywek z książki o katastrofie w Czarnobylu.

"Ojciec był jeszcze wtedy młody i silny, zaczynał jako windziarz w wieżowcu, cały dzień woził szefów oraz pracowników w górę i na dół. Właściwie nie było to żadne zajęcie dla młodego i silnego mężczyzny.     

     Ojciec potrzebował czegoś godniejszego, trochę samoakceptacji, to nie była praca dla niego.   Dlatego chodził zły jak burza gradowa, pił i rozładowywał się na matce, którą bił. Mnie kochał i rozpieszczał, dlatego wykorzystywałam to stając w obronie matki. Matka pracowała w kołchozie, do którego w końcu także ojca ściągnęła. „Żeby mieć go na oku „ - jak mówiła. Jednak były to czasy, kiedy w kołchozie nie było co robić, to co się dało, to ludzie rozkradli. Panowała ogólna niechęć i pijaństwo, gospodarka ogólnie padała.

      Było to chyba 26 kwietnia 1986 roku. Ojciec zdziwiony ciszą poszedł na teren, gdzie kwaterowali żołnierze, z którymi popijał, ale żołnierzy tam nie było. Nikogo nie było. 

- Dziwne – pomyślał - przecież oni mieli w Prypeci zapewniać bezpieczeństwo elektrowni i pracującym tam ludziom, którzy mieszkali  w mieście.

   Ojciec nie wiedział, że w nocy był wybuch w elektrowni, wywaliło reaktor, a żołnierze zostali użyci do akcji ratowniczej.

Nie wiedział również, że na otwartej przestrzeni jest niebezpiecznie z powodu promieniowania. Tarczyca, krew – te rzeczy – można było zachorować na wszelkie możliwe paskudztwa!

Był dzień targowy, a pogoda jak w lecie. Odświętnie ubrani ludzie czekali na młodą parę, która brała ślub w USC. Nakręcili potem o tym ślubie film. Władze milczały.

    A ojca jak zwykle suszyło, potrzebował się napić, a że był targ, rozglądał się za czymś, co można byłoby ukraść i spieniężyć.

    I wtedy wpadła mu w oko ta beczka. Taka sama jak te na ropę. Stała przy zamkniętych drzwiach magazynu z zaopatrzeniem dla wojska. Ojciec przechylił beczkę – zagulgotało. Beczka była mniej więcej do połowy pełna. Odkręcił więc korek, powąchał i zrobiło mu się z wrażenia gorąco – do nosa dotarł miły, znajomy zapach, czyżby wódka? Natychmiast spróbował dla pewności.

     Tak! To wódka! Był szczęśliwy. Już nic nie musiał kraść i spieniężać, miał bowiem skarb prawdziwy. Jako pijak z zasadami, rozejrzał się teraz za kompanami – towaru było bowiem ze sto litrów! O spragnionych w takiej sytuacji nie było trudno – szybciutko na miejscu zjawiła się ekipa, która wspólnymi siłami wytoczyła beczkę za ogrodzenie.  

     Ustalili, że ponieważ pogoda dopisuje, potoczą swój skarb na brzeg Prypeci, pod znajome drzewo, gdzie będzie odpowiedni widok do kontemplacji przy spożywaniu. Radość w towarzystwie była ogromna, a członkowie ekipy rączo rozbiegli się do domów po szkło i coś na ząb i zaraz pojawiła się zakąska; - jajka, kiełbasa, chleb. Zanosiło się na piękny piknik, miejsce bowiem było urokliwe, jednak najbardziej urokliwa była beczka.

    Rozłożyli obrus na trawie, kładli na nim co kto przyniósł, ale wzrok przyszłych biesiadników spoczywał przeważnie na beczce, tarli oczy co i raz - one od patrzenia na skarb zasnuwały się wilgocią miłosnego wzruszenia.

I zaczęła się biesiada, radowały się ciała, ale i dusze spożywających, bo rzeczywiście wokół pięknie było - wiosna, ciepło, zielono, całe miasteczko zbudowano przecież w lesie. Jednym słowem sielanka.

   Ja znam Prypeć tylko z fotografii. Pomimo tego, że upłynęło tyle lat i promieniowanie zmalało podobno do znośnego poziomu dla organizmu i przyjeżdżają tam turyści, mnie tam nie ciągnie.

      Ale wróćmy do pikniku. Na brzegu Prypeci ojciec i jego kompani w błogim spokoju rozpoczęli opróżnianie beczki i pomimo tego, że było ich kilkunastu, trwało to dobrych kilka dni. Za każdym razem pili do upadłego, potem trochę spali, budzili się, trochę zjedli i dalej pili. Tyle wódki bowiem niebo im zesłało! Przecież to nie mogło się zmarnować. No po prostu nie można było do tego dopuścić.

   Biesiada trwała, a kompania nie zwracała uwagi na to, że miasto opustoszało, bowiem komunistyczna władza w końcu zarządziła ewakuację. Owszem, coś tam trąbiło w mieście – to mężczyźni z megafonami jeździli po ulicach i wzywali mieszkańców Prypeci, aby zebrali się na rynku, gdzie będą podstawione autobusy. Miasto wyludniło się w parę godzin. Widziałam to potem na YouTube.

    Ale to wszystko działo się na marginesie pięknej rzeczywistości, w jakiej znajdowała się piknikująca nad rzeką grupa. To było tylko dalekie, nieważne tło. Ważne było tylko jedno - ile trunku jeszcze zostało w beczce.

   Miasto opustoszało i w  końcu tylko mój ojciec i jego kompani zostali w mieście. Jednak nawet w tym pijanym widzie nadrzecznym, do kolegów ojca docierało, że coś jest nie tak i towarzystwa powoli zaczynało ubywać. Kiedy w beczce pokazało się dno, ojciec zobaczył, że jest przy niej już sam.

Taki samotny bohater, który najdłużej wytrzymał. Wstał więc i udał się do domu, jednak na ulicach nie było już ani samochodu, ani człowieka i także mieszkanie stało puste.

 Ojciec najpierw pomyślał, że ma halucynacje po kilkudniowym piciu, ale stopniowo dotarło do niego, że stało się coś wielkiego. Postanowił pojechać do dalszej rodziny, która mieszkała kilkadziesiąt kilometrów od Prypeci, wsiadł więc na swój motocykl z przyczepą, który stał sobie jakby nigdy nic pod drzewem na podwórku i ruszył w drogę.

Było już ciemno, kiedy zajechał przed dom rodziny. Gospodarze słysząc głos silnika wybiegli na zewnątrz, bo wszyscy wiedzieli już, co się stało, byli mocno przestraszeni, bali się rozkazu ewakuacji.

   - A skąd tyś się wziął człowieku? – zadawali pytania. A ojcu nie było do rozmowy, tylko pytał czy mają co do picia, bo ma strasznego kaca.

Przy stole opowiedział krótko o swojej biesiadzie nadrzecznej. Potem jadł i pił, a gospodarze zdawali mu relację z tego, co się stało.

    W pewnej chwili ktoś wrócił z podwórka, na które wychodziło się, aby w drewnianej sławojce dać upust fizjologii i mówi do ojca: - a co ten twój motocykl tak świeci?

      - Jak to świeci? Zdziwił się ojciec i wyszedł na dwór, bo pomyślał, że to reflektor jest włączony. Wyszedł i się zadziwił, ponieważ z całego motocykla emanowała dziwna zielonkawa mgiełka – poświata, jakby pojazd pochodził z całkiem innego świata.

      Potem był szpital i lekarze zakazali zbliżać się do ojca. Był tak napromieniowany, że groziło to osobie odwiedzającej. W szpitalu ojciec leżał krótko. Potem był pogrzeb.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz