Latem, wiosną, czy jesienią to już się nachodziłem po połoninach. Ponocowałem na nich, przemokłem kilka razy, przewiany zostałem, nacieszyłem się widokami i w końcu zacząłem te szlaki skrupulatnie omijać w sezonie, z powodu irytującego dzień dobry co chwila. W zimie natomiast trafiłem tu tylko kilka razy, przeważnie w nieciekawej pogodzie. Kiedy teraz wyjechałem „na spotkanie zimy”, oczekiwałem udanych fotograficznie śnieżnych wycieczek.
Najpierw było zero śniegu, a my razem z liskiem przypominaliśmy sobie, co oznacza słowo cisza.
Wierzyłem w zimę, dlatego owa nie pozwoliła na siebie długo czekać - już przed wieczorem zawirowały pierwsze śnieżynki. Początkowo tylko się zabieliło, po czym zaczęło sypać obficie, tak prawdziwie po bieszczadzku i świat utonął w jeszcze głębszej ciszy. Sypało przez noc, dzień i cześć następnego dnia – rano wyruszam.
Grudniowy dzień wstał w śnieżnej obfitości, chwycił mróz, lecz niestety utrzymywała się mgła.
Szlak okazał się przetarty, śnieg chrupał pod butami i do pełnego szczęścia potrzebna było tylko odrobina słońca.
Wchodziłem niespiesznie, ciesząc się śniegiem, a w głowie kołatała ulubiona sentencja: - „Na początku nie było Nic. I Bóg rzekł: niech stanie się światłość! I stała się światłość. Dalej nie było Nic, ale było to o wiele lepiej widać”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz