W połowie lat osiemdziesiątych w Tybecie zapanowała polityczna odwilż. Chińczycy nieco odpuścili, zajęci kapitalistycznymi przemianami dozwolonymi już przez komunistyczną wierchuszkę.
Tybetańczycy odkryli wtedy niszę rynkową, którą zagospodarowali całkowicie, mianowicie zaczęli handlować leczniczymi roślinami. Zarówno chińska, jak i tybetańska medycyna, powszechnie korzystały z ziół, a wiele z tych najcenniejszych rosło właśnie na płaskowyżu tybetańskim. Na przykład beimu, czyli szachownica żółta (Frittillaria cirrhosa).
Stosowano ją przy kaszlu, rosła na wysokości
powyżej trzech tysięcy metrów n.p.m., a tybetańscy nomadzi najlepiej się
nadawali do jej zbierania.
Jednak największe zyski przynosił „grzyb gąsiennicowy”, inaczej kordyceps chiński (Ophiocordyceps sinensis). Polska nazwa „maczużnik chiński”. Rzecz niezwykle ceniona w medycynie tradycyjnej jako środek wzmacniający odporność, witalność, poprawianie wydolności płuc i nerek. Tybetańczycy nazywają go jarca gunbu, co znaczy „letnia trawa, zimowy robak”, albo po prostu bu czyli robak.
Ten grzyb-robak
żywi się larwami gąsienic. W dawnych czasach występował powszechnie, a Tybetańczycy zauważyli, że osłabione po
zimie konie i jaki, w zadziwiająco szybkim tempie odzyskiwały siły po zjedzeniu
owocników. Podobna terapia zastosowana u ludzi dawała równie nadzwyczajne
rezultaty. Obudziło się ogromne zapotrzebowanie na ten specyfik ze strony Chińczyków, które niebotycznie
wywindowało cenę grzybka.
Chińscy trenerzy sportowi mający
ambicję, by ich zawodnicy zdobywali złote medale, podawali go zawodnikom,
starzejący się majętni mężczyźni spożywali grzybka dla podniesienia potencji. W
pewnym momencie kordyceps najwyższej
jakości wart był swojej wagi w złocie, a jego cena dochodziła do dziewięciuset
dolarów za uncję.
Tybet zachował naturalny monopol na kordyceps, ponieważ tylko Tybetańczycy dysponowali odpowiednią wiedzą i dostateczną pojemnością płuc, aby wytrzymywać grzybobranie na tak dużych wysokościach. Najlepsze robaki można było znaleźć w Goloku na północny zachód od Ngawy. Rodziny nomadów zabierały ze sobą potomstwo i wiosną, pomijając obowiązek szkolny, wyruszali na pastwiska i grzybobranie. Dzieci najlepiej się sprawdzały w tym rzemiośle - z powodu niskiego wzrostu, dobrych oczu i kondycji łatwiej im było wypatrywać i zbierać te małe grzybki w trawie i chwastach. Z powodu wysokości i nadmiaru promieni ultrafioletowych, zbieranie gąsiennicowych grzybków jest ogromnym wysiłkiem dla oczu i płuc. Sezon zbierania trwa około czterdziestu dni i rozpoczyna się wczesną wiosną, zaraz po stopnieniu śniegów, gdy brązowe wzgórza zamieniają się dosłownie z dnia na dzień w gąbczasty dywan. Tybetańskie rodziny obozowały w górach przez te kilka tygodni, a taka przeciętna rodzina mogła w tym czasie zarobić więcej niż chiński robotnik w fabryce przez cały rok.
Partia komunistyczna przechwalała się potem, że to
dzięki jej polityce rozwinęła się tybetańska gospodarka, atoli prawda jest
taka, że stało się tak głównie za sprawą kordycepsu.
Według niezależnych badań, grzybek przynosił Tybetańczykom 40% dochodów gotówkowych. Nomadzi mieli dość zasobów,
aby wspierać powstawanie nowych sklepów, czy kawiarni. Złoty robak stał się częścią cyklu rosnącego dostatku i dalej tak
jest, jednak z powodu nadmiernych zbiorów i rosnących temperatur podaż się
zmniejsza.
(Barbara
Demick – Zjadanie Buddy).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz