poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Plaga kozaków





Wątku grzybowego jeszcze dwie odsłony.

Pierwszą lekcję z grzybów górskich dostałem od bretharianina Jana Gabriela z Ciężkowic. Poznałem borowika ceglastoporego. Proste – spód ceglasty, czy nawet koloru buraczanego. Żadna filozofia.


Natomiast w Bieszczadach lądowanie nastąpiło w Osławicy, konkretnie na terenie „Chleba domowego”. Tu nastąpiło zderzenie z prawdziwą grzybową obfitością. Właścicielka kosiła akurat trawnik i mówi:

- Panie plaga jest w tym roku!

- Jaka plaga? - pytam.

- Plaga kozaków. Patrz pan ile tego w trawie rośnie. Utrapienie z nimi, tylko chlapią po nogach i na boki przy koszeniu.

Pokos był rzeczywiście częściowo biały od masy posiekanych kozaków. Patrzyłem na to pobojowisko z opadniętą szczęką, nie w głowie były mi wtedy zdjęcia, raczej oglądałem się za siebie, czy niedźwiedź nie nadchodzi i gdzie postawić namiot.

W Woli Michowej rozpytywałem miejscowego znawcę – Andrzeja Abrama: - czy tu są jakieś grzyby niejadalne? Bo trującego muchomora zielonego znam z nizin. Ale słyszałem o niejakim szatanie, czy on tu występuje i jak wygląda?

Andrzej powiedział, że nie ma w okolicy żadnych szatanów i kropka. Z grzeczności nie drążyłem tematu wyglądu grzyba, gdyż być może azaliż Andrzej nie miał pojęcia o tym i byłaby kicha dla nie byle jakiego w końcu autorytetu, bo maszynisty kolejki bieszczadzkiej.

Nie drążyłem tematu, a szkoda, bo już było „gorąco”, jak w tej zgadywance: mróz, zimno, ciepło, gorąco.

Pobiegłem więc ci ja chyżo w góry i zachłysnąłem się dosłownie bieszczadzkimi grzybami. Ich różnorodnością, rozmiarami, tudzież obfitością. Zbierałem do suszenia, więc interesowały mnie duże, wyrośnięte okazy, aby były tylko zdrowe, z twardym korzeniem. Kanie minimalnie po kilka do usmażenia, za to malownicze do fotografii, rydze sporadycznie, przeważnie konsumpcja bieżąca. Głównie polowałem na borowiki, ale też kozaki czerwone i szare.








Raniutko zaczynała się Fabryka Radości dla grzybiarza: - do lasu napełnić plecak, pokroić, ponawlekać na sznurki, rozłożyć do suszenia, przygotować obiad, zjeść i koło południa mogłem wsiadać na rower i bawić się w kolarza - jechać tam, gdzie jeszcze nie byłem. Albo gdzie byłem, azaliż gdzie jest jakiś super zjazd na maxa – dający wizg opon, furkot wiatru w uszach, adrenalinę i takie tam.

Grzybów ususzonych przybywało. Najpierw została nimi nabita jedna poszewka na poduszkę, potem druga - całe 10 kilo. Poszewki wisiały na strychu rozsiewając upojny zapach.








Byłem nienasycony (czytaj: - chciwość, albo rodzaj amoku, znanego każdemu  grzybniętemu) niby tłumaczyłem sobie: dają? – bierz! Pogoda sprzyjała, entuzjazm dopisywał. Każdy grzybiarz zahacza o podobny nastrój podczas jesiennego wysypu. Drobne przerywniki narzucała jedynie deszczowa pogoda. To był już sprint do mety, którą było napełnienie trzeciej poszewki.

Po napełnieniu trzeciej poszewki przystopowałem. Towaru było 15 kilo, czyli musiałem na tę ilość suszu zebrać pięćset kg świeżych grzybów. Bowiem 95% w grzybie to woda. jak wiemy, niewielka to tylko różnica w porównaniu z człowiekiem – bowiem w nas 80% to woda. Dlatego Albert Einstein porównywał człowieka do morza.

     Jak ja teraz z tymi worami wrócę do Warszawy? – zapytałem sam siebie i zacząłem obdzielać pierwszych nielicznych ludzi wiankami suszonych grzybów. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz